[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Drobni sprzedawczycy przejmowali po­zostawione w kraju ziemie.Myślisz, że u nas było inaczej? Podbijała nas Turcja.Niewoliła Rosja.Ormiańscy książęta przechodzili na islam i na prawosławie.Wyrzekali się języka przodków.Najlepsze jednostki ucho­dziły na emigrację.W diasporze żyje w tej chwili osiemdziesiąt procent narodu.Grozi nam to samo co Żydom.Gdy zechcemy kiedyś wrócić do ojczyzny może się okazać, że już jej nie mamy.Wracam do pytania: dla­czego prowadziliśmy ludzi do Arki?– Żyliście u stóp Araratu.Arka miała być dla was symbolem zjed­noczenia?– Tak planowaliśmy.Wszyscy wyznawcy islamu zobowiązani są udać się co najmniej raz w życiu na pielgrzymkę do Mekki i okrążyć święty kamień ukryty w Kaabie.Arabowie i inni wyznawcy islamu toczą ze sobą wojny, ale pielgrzymka jest elementem integrującym.Pozwala przerzu­cić most ponad podziałami i jednoczy świat muzułmański w walce z inny­mi ludami.Moi przodkowie pomyśleli, że można by walczyć o zachowa­nie tożsamości w ten właśnie sposób.Niech Ormianie wędrują na stoki Araratu do Arki.Niech wracają w doliny i opowiadają co widzieli.Niech każdy Ormianin patrzący na świętą górę wznoszącą się na terytorium opanowanym przez imperium osmańskie poczuje w żyłach ogień walki.W gruncie rzeczy Rosja była zbyt słaba, by toczyć z nami wojnę.Oddzie­lała nas Gruzja, wojownicze plemiona Iczkerów, Osetyjczyków i Czeczeńców.Nasze powstanie miałoby sens.W XVIII wieku, kiedy wpływy rosyjskie nie były jeszcze tak silne, a Turcja nie była aż taką potęgą.Póki toczyły się tam wojny haremowe, mogliśmy odbierać co nasze.Niestety mało kto zrozumiał ten prosty plan.W ubiegłym wieku właściwie musie­liśmy przyjąć opiekę Rosjan, żeby nie rozdeptała nas Turcja.Gdy w 1915 ramię Rosji osłabło, po tamtej stronie doszło do pogromu.Rosja szukała od dawna pretekstu dla zajęcia tych terenów.– Jak również cieśnin Bosfor i Dardanele.– Właśnie.Niestety w 1915 roku Rosjanie byli zbyt słabi, choć mieli dobry pretekst.A potem zaczęła się nowa era.Podbili nas i wymordowali jedną trzecią narodu.Przez cały ten czas pobożni Ormianie docierali do Arki, ale było ich niewielu.Opowiadali o tym co widzieli, ale spotykali się z niedowierzaniem.Arka leżała zbyt wysoko i zbyt trudna była do niej droga.Wy mieliście łatwiej.Do klasztoru na Jasnej Górze mógł przyjść każdy.Zamyślił się głęboko.– Ararat wróci do Armenii.Za dwieście lat, za trzysta.Nasi chłopcy w Nagornym Karabachu dają z siebie wszystko.Rosja więcej nam nie zagrozi.Ta część Turcji może się wkrótce oderwać.Dokopiemy Azerom i zajmiemy się Kurdami.– Czystki etniczne jak w Bośni?– Żadne czystki etniczne – żachnął się.– Po prostu na początek poprosimy ich, żeby zwrócili nam co nasze.Mamy spisy własności ziem­skiej z 1915 roku.Odzyskamy pastwiska, a potem zobaczymy.Trzeba będzie odbudować zniszczone kościoły.Diaspora da pieniądze, tak jak Żydzi z całego świata wpłacają datki na Izrael.Nastaną nowe czasy.Na­sze czasy.W drogę.Weźmiesz to – rzucił mi ważący chyba ze dwadzie­ścia kilogramów pakunek.Założyłem go na plecy.Ruszyliśmy pod górę.Altimetr wkrótce po­kazał wysokość prawie czterech tysięcy metrów ponad poziom morza.Oddychało się coraz gorzej.Wreszcie musieliśmy porzucić żleby i prze­nieść się na granie.Wspinaczka stała się dużo cięższa.Dolinami schodzi­ły języki lodowca.Ciepłolubne porosty oblepiały skały.Kamień kruszył się.Na niewielkiej wąskiej półce skalnej, na której urządziliśmy sobie krótki odpoczynek, leżały kolejne zwłoki przywalone głazami.– Daleko jeszcze? – jęknąłem.Guś także wyglądał na wykończonego.– Trochę przeliczyłem nasze siły – mruknął.– Za to w dół będzie ci łatwiej.Popatrzyłem na rozciągające się wokoło przepaści i niespodziewanie spostrzegłem na lodowcu kilka kilometrów dalej i kilkaset metrów niżej grupkę ludzi.Pokazałem ich Gusiowi.Wyjął z plecaka pistolet z celownikiem optycznym, ale zaraz opuścił broń.– Właśnie doszedłem do wniosku, że zabijanie nie ma sensu – po­wiedział i wetknął go na miejsce.– Zabijanie jest zawsze złe – potwierdziłem.– Prawie zawsze – uśmiechnął się.– Jak nas dogonią, będziemy się martwili.Na razie pora w drogę.Chyba czeka nas kolejny nocleg w górach.Niebawem drogę przecięła nam paskudna szczelina.Guś na jej wi­dok nieco się zdziwił.– Musiała powstać podczas trzęsienia ziemi sprzed dwu dni – po­wiedział.– Trzeba będzie ją obejść.Ruszyliśmy trawersem.Szczelina ciągnęła się na przestrzeni kilkuset metrów, ale cięła lodowce i granie jak potworna rana.Gdy znaleźliśmy się na szlaku po jej drugiej stronie zapadała już noc.– Jeszcze trochę – mruknął Guś.Opadł z sił tak bardzo, że musiałem go w pewnej chwili podtrzymy­wać.Ochłodziło się bardzo i kurtka kiepsko chroniła przed zimnem.– Nie dam rady – mruknął.– Zanocujemy tutaj.Ulokowaliśmy się pod skalną ścianą.– Zbuduj półkolisty murek z kamieni – polecił kładąc się na ziemi – żeby ciepło mogło się odbijać.Nazbierałem kamieni i ułożyłem z nich coś w rodzaju murku.Wyszedł raczej fatalnie.– Zamarzniemy – zauważyłem.– Nie, ciepło będzie odbijać się od muru i od skały za nami – po­wiedział.– Aż czego zrobimy ognisko? – zaciekawiłem się.– Nie widzę tu nic co może się palić.Mam maszynopis, ale to starczy na kilka minut.Wyjął z plecaka kostkę termitu wielkości pudełka od papierosów.– Połóż i podpal.Jedyny szkopuł w tym, że będzie to widać w nokto­wizorach z odległości co najmniej dwudziestu kilometrów.Możemy wy­wołać panikę.– Panikę?–zdziwiłem się.– Dlaczego? Raczej ściągniemy na sie­bie uwagę Admana.Pokręcił głową.– Ach, nie.Temperatura rzędu czterech tysięcy stopni Celsjusza będzie wiązana raczej z działalnością wulkaniczną.Zapaliłem kostkę.Wkrótce zrobiło się ciepło.Termit płonąc wydzie­lał silny blask.Skała zaczęła nas grzać także od spodu.Wokół kostki stała się szybko czerwona, a potem zauważyłem, że topi się.Termit stał w jeziorku lawy.– Cała radość życia – mruknął.– Dobry wynalazek.Obudziłem się nad ranem.Wynalazek epoki lotów kosmicznych wy­palił się.Nad spękaną, przepaloną skałą stał słup pary.Padał śnieg.Guś potrząsnął głową, żeby się obudzić.– Jeszcze jeden dzień – mruknął.– Nie widać gdzieś naszych dro­gich myśliwych?Rozejrzałem się po okolicy.Spadła cienka warstewka śniegu.Każdy ślad byłby na nim dobrze widoczny.– Chyba jest czysto – powiedziałem.Zjedliśmy śniadanie.Puszkowinę na zimno.Guś nie robił sobie za­strzyku.– Morfina bardzo osłabia – powiedział.– Zrobię, jak będziemy na miejscu.– Co ci jest? – zapytałem.– Nieoperacyjne – mruknął i zamilkł.– Dlatego przyjechałem tutaj.Nie widziałeś tęczy?– Nie.Zresztą to chyba niecodzienne?– To taka miejscowa anomalia pogodowa.W nocy chłodne powie­trze skrapla się na górze.Rano woda spływa i rozbijając się o skały daje ten właśnie efekt.Nie było, to szkoda.Wyruszamy.Wlekliśmy się bardzo wolno [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl