[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Później podniósł lśniący przedmiot do usti wydobył kilka dźwięków tytułem próby.Przez chwilę stał w skupieniu,ponownie zagrał triadę, z dołu do góry i na odwrót.Opuścił ręce, potem znowu przyłożył ustnik do warg i zakołysał się w płynnymrytmie walca.Popłynęły pierwsze takty.Książę wychylił łyk wina.Gdy zrobił przerwę, by zaczerpnąć tchu, Siddhartha ruchem ręki kazał mugrać dalej.l tak płynął ton po tonie, dźwięk po dźwięku zakazanej melodii,a zawodowi grajkowie jeden po drugim przyoblekli swe twarze w grymaszawodowego szyderstwa.Lecz kto by spojrzał pod stół, ujrzałby, jak stopamicicho wystukują powolny rytm zakazanej muzyki.i tak Książę opróżnił puchar.Nad Maharathą zapadał zmierzch.Siddhartharzucił chłopcu brzęczącą sakiewkę i nie spojrzał na łzy w jego oczach, gdyopuszczał jadalnię.Powstał z sofy, przeciągnął się, ziewnął i grzbietem dłoniprzysłonił półotwarte usta.· Wracam do sypialni - powiedział do dworzan.- Grając w kości, gdymnie nie będzie, nie przepuśćcie zbyt wiele z waszych spadków.Rozesrniali się, a.złożywszy mu życzenia dobrej nocy zakrzyknęli o mocnenapoje i słone paluszki.Zaledwie wyszedł, rozległ się grzechot kości.Książę udał się na spoczynek wcześnie, chciał bowiem wyruszyć jeszczeprzed pierwszym świtem.Pouczył sługę, by następnego dnia czuwał cały czasprzed drzwiami sypialni i odprawiał każdego interesanta z kwitkiem, mówiąc, że |pan czuje s?ę niedysponowany.!Zanirn pierwsze kwiaty otwarły swe kielichy w oczekiwaniu na pierwszeowady, książę opuścił zajazd, a świadkiem jego odejścia była tylko stara zielonapapuga.Nie ubrai się w jedwabie wyszywane perłami, lecz przywdział ostatniełachmany, jak to zwykł czynić w podobnych chwilach.Nie poprzedzał go anidźwięk trąby, ani dudnienie bębna, lecz tylko cisza szła przed nim przodem, gdyprzemierzał ulice miasta.Wszędzie było jeszcze pusto i tylko od czasu do czasuw załomach murów mignął cień człowieka - lekarza lub kurtyzany, wracają-cych z nocnego dyżuru.Gdy długim krokiem mijał dzielnicę kupiecką, zdążającw stronę portu, przyplątał się skądzieś jakiś kundel i nie opuszczał go aż dotarłdo celu.Zatrzymał się na molo.Usiadł na jakiejś pace.Świt wstawał powoli, lecznieustępliwie, przepędzając ze świata ciemności.Patrzył na statki kołysaneprzypływem i odpływem fal, licząc sterczące ku niebu ogołocone maszty, osnutecienką pajęczyną takielunku, spoglądał na dzioby, zdobione rzeźbami po-tworów i dziewic.Zawsze, gdy gościł w Maharathą, nie omieszkał zajrzeć doportu, choćby na chwilę.Świt otwierał swój różowy parasol nad postrzępionymi koronkami chmur,w dokach powiało chłodem.Mewy piszczały chrapliwie, podrywając siąz holowników na pierwszy poranny oblot zatoki.Śledził wzrokiem statek wyruszający na pełne morze, podobne do skrzydełpłachty żagli, drżące w przesyconym solą powietrzu.Także na pokładach tychstatków, które bezpiecznie zacumowały w przystani, wszczynał się ruch: załogiczyniły przygotowania do załadunku lub rozładunku skrzyń z wonnościami,koralem, beczek z oliwą, pakunków z wszelkiego rodzaju towarami, żelazem,drewnem, przyprawami, klatek z bydłem.Wciągał w nozdrza woń handlui słuchał pokrzykiwań marynarzy - i jedno, i drugie zawsze sprawiało muprzyjemność.Pierwsze - dlatego, że pachniało bogactwem.Drugie - dlatego,że było osobliwym połączeniem dwóch dziedzin, którymi dawniej w szczególnysposób się interesował: anatomii i teologii.Tak minęło nieco czasu, a wtedy nawiązał rozmowę z pewnym zamorskimkapitanem, który schroniwszy się w cieniu mola nadzorował rozładunek workówze zbożem.- Dzień dobry - zaczął.- Oby twój rejs bogowie zachowali od sztormówi zapewnili ci bezpieczny port, gdzie mógłbyś z zyskiem sprzedać cały towar.Marynarz skinął głową, usiadł na brzegu i zaczął nabijać tytoniem małą,glinianą fajkę.- Dziękuję, starcze - mruknął.- Choć sam z własnego wyboru modliłemsię w Świątyni, chętnie przyjmuję dobre słowo od każdego i wszystkich.Błogosławieństwa nigdy dość, zwłaszcza takiemu wilkowi morskiemu jak ja.- Miałeś trudny rejs?- Mogło być gorzej - odparł kapitan.- Ten bulgocący kociołek ognia, tawiecznie kopcąca góra Kannon z Nitri znowu zwróciła ku niebu płomienistegroty kamiennych strzał.- Ach, przybywasz z południowego zachodu?- Tak, z Khatiszan, a dokładniej mówiąc z Ispor.O tej porze roku wiatry naogół sprzyjają żegludze, lecz popioły wyrzucone przez Kannon z głębi ziemizupełnie ograniczyły widoczność, tak że przez sześć dni płynęliśmy po omacku.Odór otchłani ciągnął się naszym śladem, sine mgły otulały nas cuchnącą,nieprzeniknioną zasłoną, a jadło i woda tak przesiąkły smrodem, że nikt nie43chciał ich tknąć.Niezdrowy wapory wyciskały nam Izy z oczu, gardła paliłyżywym ogniem, tak że gdy wreszcie wydostaliśmy się z tej strefy śmieci, nieżałowaliśmy ofiar dziękczynnych.Spójrz tylko, jak osmalone są burty.o żag-lach już nie wspomnę, bo poczerniały niczym włosy Ratri.Książę pochylił się do przodu, by lepiej ujrzeć to, o czym mówił marynarz.- Ale samo morze było spokojne?Żeglarz potrząsnął głową
[ Pobierz całość w formacie PDF ]