[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Zauważyłem, że zachowanie się wszystkich zebranych tu osób jest dziwne, wszyscy bowiem smutno kłamią; chora panienka starała się przemawiać wesoło i wciąż zaczepiała pajęczyną słowa o dobre serce księdza, lub cioci Isi, oni zaś czynili to samo.Uśmiech księdza był nieszczery i znać było, że nie mógł przylgnąć do jego twarzy, surowej i bladej; uśmiechał się z przymusem, jak wierny dworak chorej księżniczki, którą kocha z całego serca.Rozmowa rwała się wciąż, w przestankach zaś myślał każdy o tem, coby powiedzieć, by się uśmiechnęła ta dziecinna blada twarzyczka; było to zgromadzenie pajaców tragicznych, uśmiechających się boleśnie, gdyby zaś można odwrócić twarz i nakryć ją mrokiem, byłby każdy płakał.Ciężki, duszny smutek zwisał jedwabistem velarium od stropu, kiedy zaś wszyscy umilkli, cisza stawała się przeraźliwa.O, jak smutno, tem smutniej, że ile razy to biedne dziecko zwracało na kogokolwiek swoje wielkie oczy, tyle razy ten człowiek — uśmiechał się.Wyrywał palcami jakiś szczątek uśmiechu z pod serca i malował sobie nim twarz, Ona zaś umiała patrzeć do głębi.Uczułem nagły ból serca.Widziałem nędzę i nie mogłem patrzeć na to, jak dobija to dziecko; w wielkiem roztkliwieniu czułem wielką jej krzywdę i żal do samego siebie za zbytek sit i za wielrnożność zdrowia, które chciałbym podzielić na równe połowy i jedną z nich nakarmić jej ciało wątłe i bezsilne.Powstałem nagle i począłem się żegnać ze wszystkimi.Poczułem znów jej rękę gorącą w mojej dłoni i wzrok jej, który mnie objął całego.Rzekła cicho:— Niech pan wraca szybko.— Dobrze, — odpowiedziałem — teraz mi już czas.Czas był najwyższy, gdyż godzinny pobyt w tym smutnym domu przejął mnie chorym smutkiem nawskroś.Bóg mi świadkiem, że serce miałem czyste i oczy jasne, kiedym tu wchodził.Kiedym wychodził, poczułem na sercu ciężar, a oczy miałem opętane widmem.Nie widziałem nic przed sobą, tylko jej oczy wielkie, smutne i mówiące.XIVSzczygieł nazwał starego Zabłockiego ,,masonem” i na to już nie było rady.— Dlaczego mason? — zapytałem.— Bo on tak wygląda.— A widziałeś kiedy masona?— Nie widziałem, ale on jest mason.Ty się zresztą na tem nie rozumiesz.Jak eremita był dla Szczygła, widmem sympatycznem, tak mason był synonimem wszelkiej niesamowitości niemiłej.Mój przyjaciel nie lubi ludzi z mgły i wytwornie cichych.— On jest taki, — mówił, — że czekasz, kiedy się rozleci, a na noc to go pewnie lokaj całego rozkręca i wkłada do szufladek.Smutny taki, jak śmierć, a ubrany, jak do trumny.— Ale ciebie uwielbia.— A mnie co po tem? On mnie nie uwielbia, on się moich obrazów boi, daję słowo, że się boi.Widziałeś, jak on tu oglądał obrazy, co? Ciągle zamyka oczy, bo mu na płótnie światła za wiele.Łoś, ten umie patrzeć, Boże drogi, to cholera, nie ksiądz.Daj rnu Boże zdrowie! Powiada: Szczygieł, więcej słońca, łopatą rzucaj światło, bo ludziom źle, nędza gryzie! Słowo daję, tak gadał.A potem mówi: Ha! to obraz? — świństwo, nie obraz.Myślisz, Szczygieł, że ja ci rozgrzeszenie dam? Nie dam i djabli żywcem cię porwą, jeśli ta gęba będzie taka smutna, jak po dyzenterji.Aż przyjemnie słuchać, daję słowo!Szczygieł się strasznie pokochał z księdzem, od czasu, kiedy go chcąc uczcić, posłał mu w podarunku niewielki.obraz, nazwany: „Pogrzeb eremity”, najpiękniejszy obraz, jaki stworzono w czasach ostatnich.Cała cudowna dusza Szczygła i jego dobroć dziecięca, zasmucona śmiertelnie, była na tem płótnie, wlokąc się za białą, sosnową trumną naszego przyjaciela, eremity.Stary ksiądz miał łzy w oczach i powiada:— Szczygieł bracie, warto umrzeć, aby być tak pochowanym.Ot, szczęśliwy eremita…A Szczygieł, mniemając w dobrej duszy, że, jeśli to taka przyjemność, to się ona przedewszystkiem księdzu należy, odrzekł więc serdecznym głosem:— Ja księdza po śmierci też tak machnę, daję słowo!Zaczęliśmy się śmiać przez łzy, a ksiądz Łoś najgłośniej; Szczygieł spojrzał ‘na nas ze zgorszeniem i rzecze:— Ja to naprawdę zrobię, ha! ja na wiatr nie gadam.— I jakże tu nie kochać takiego? — zawołał ksiądz Łoś i w tejże samej chwili żebra Szczygła, przypominające obręcze beczki, gięły się w uścisku księdza.Mieliśmy teraz żywot urozmaicony, mając dwa domy, w których „bywaliśmy”, — u księdza i u Zabłockich; Szczygieł z Hanką najczęściej urzędowali u księdza, u którego było biednie, lecz zacisznie i strasznie dobrze, ja u Zabłockich.Wizyty u księdza Łosia były mocno ożywione, czasem zaś zdawało się, że jeśli się tych dwóch zacnych ludzi z wielkiej miłości nie pobije, to w każdym razie rozejdą się na zawsze, wieczorne dyskusje bowiem Szczygła z księdzem były najpocieszniejszym, jaki sobje tylko wyobrazić można, teatrem.Szczygieł był zapalczywy, staruszek zaś nieszkodliwie groźny i marmurowym wyrazem swojej ślicznej twarzy przywodził Szczygła do rozpaczy; ksiądz odmłodniał w naszem towarzystwie i wyprawiał cudowne awantury ze Szczygłem.Zaczynało się zawsze od jakiegoś piekielnego aforyzmu Szczygła, najczęściej na temat ludzkiej obłudy, wobec czego mój przyjaciel był zdania, że djabli wiedzą, po co wszyscy razem żyjemy.Ksiądz wtedy mówił:Szczygieł bracie, nie kłam tak bezecnie.Kochasz ludzi i duszę byś z siebie wyjął, aby kogoś poratować.— Kto kłamie? ja kłamię? — krzyczał wtedy Szczygieł, — nienawidzę ludzi i wszystkiego nienawidzę, a księdza też nie cierpię, bo gada, aby gadać.— A nieprawda, — zaperzał się zacny Łoś, — kochasz mnie Szczygieł i jeszcze raz pytam, czemu kłamiesz? Taka to już w tobie natura djabelska.Powiadam ci, Szczygieł, przyjdź którejś niedzieli do kościoła, to cię ochrzczę.Potem machnął ręką.— To ci zresztą także nie pomoże.Ot, nieszczęśliwe dziecko, w ładne ręce się dostało…„Wtedy Szczygieł podnosił się groźny, łypał straszliwie oczyma i robił długo jakieś operacje szczękami; brał wreszcie Haneczkę za rękę i mówił:— Chodź, Hanka, do domu, bo nic tu po nas.Ksiądz nas wypędza na mróz, abyśmy poginęłi.Chrześcijański ksiądz! ha!— Nie idź z nim, dziecko, — wołał ksiądz, — bo to warjat.— Ja chcę jeść, — mówiła Haneczka.— Małe dziecko, a ma więcej rozumu, niż taki długi soliter, — mruczał ksiądz, — czekaj, Szczygieł, bo zaraz będzie wieczerza.Przysuń Haneczce krzesło.Szczygieł przysuwał krzesło jednem kopnięciem nogi w celu zamanifestowania swojego tygrysiego rozdrażnienia i sadzając na niem delikatnie dziecko, mruczał:— Jedz ostrożnie, bo nas pewnie chcą struć
[ Pobierz całość w formacie PDF ]