[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.CiÄ…gnąć.“Dwed!"PnÄ…cze przesuwaÅ‚o siÄ™ listek po listku, stopniowo siÄ™ cofajÄ…c.Szarpnąć!“Dwed!"PnÄ…cze zniknęło; chłód i ciemność prysÅ‚y, jakby rozsadziÅ‚o od wewnÄ…trz jakÄ…Å› baÅ„kÄ™.Znów otaczaÅ‚a BriksjÄ™ jasność, znów byÅ‚ to jej czas i jej miejsce.Dwed nadal spoczywaÅ‚ w ramionach lorda Marbona.Twarz mÅ‚odzieÅ„ca powlekaÅ‚a bladość.Na jego oblicze padaÅ‚o zielone Å›wiatÅ‚o kamienia, co sprawiaÅ‚o wrażenie, jakby Å›mierć zÅ‚ożyÅ‚a już na nim swój pocaÅ‚unek.- Dwed! - Marbon ujÄ…wszy mÅ‚odzieÅ„ca za podbródek dźwignÄ…Å‚ jego gÅ‚owÄ™.ZatrzepotaÅ‚y rzÄ™sy.Usta rozchyliÅ‚y siÄ™ wydajÄ…c leniwe westchnienie.Z wolna podniosÅ‚y siÄ™ powieki.Ale oczy byÅ‚y puste, zamglone.- Zimno - wyszeptaÅ‚ niewyraźnie.Jego osÅ‚abÅ‚ym ciaÅ‚em wstrzÄ…snÄ…Å‚ dreszcz.- Tak bardzo zimno.RÄ™ce, w których Briksja wciąż trzymaÅ‚a kamieÅ„, drżaÅ‚y.Pod wpÅ‚ywem odruchu, a także dlatego, że traciÅ‚a już siÅ‚y, umieÅ›ciÅ‚a PrzekleÅ„stwo na piersi Dweda, po czym roztarta jego caÅ‚kiem miÄ™kkie dÅ‚onie.CiaÅ‚o miaÅ‚ wilgotne i lodowate.- Dwed! - Marbon wykrzyknÄ…Å‚ jego imiÄ™, gdy oczy mÅ‚odzieÅ„ca znów siÄ™ zamknęły.- Nie opuszczaj nas, Dwed!MÅ‚odzieniec ponownie westchnÄ…Å‚.ObróciÅ‚ nieco gÅ‚owÄ™ na ramieniu pana i teraz twarz miaÅ‚ na wpół ukrytÄ….- Dwed! - tym razem byÅ‚ to jeden wielki okrzyk strachu.- Åšpi.nie odszedÅ‚.- Briksja bardziej przewróciÅ‚a siÄ™ do tym, niż odsunęła.- NaprawdÄ™, znowu jest z tobÄ….Z tobÄ…, pomyÅ›laÅ‚a.Nie z nami.JakÄ… teraz miaÅ‚a odegrać rolÄ™ w ich życiu?- Tylko dziÄ™ki twej Å‚asce i życzliwoÅ›ci.MÄ…dra KobieÂto.- Marbon ostrożnie uÅ‚ożyÅ‚ mÅ‚odzieÅ„ca na podÅ‚odze.Briksja widziaÅ‚a już różne twarze tego mężczyzny: zoboÂjÄ™tniaÅ‚a, rozwÅ›cieczonÄ…, ogarniÄ™tÄ… obsesjÄ… poszukiwania.Ale teraz wyglÄ…daÅ‚ on jakoÅ› zupeÅ‚nie inaczej.Nie potrafiÅ‚arozpoznać, co czai siÄ™ w jego oczach.OdczuwaÅ‚a zbyt wielkie osÅ‚abienie, zanadto strudzony byÅ‚ jej umysÅ‚ i ciaÅ‚o.- Nie jestem.MÄ…drÄ… KobietÄ….- mówiÅ‚a powoli i dobitnie, cierpiÄ…c przejmujÄ…cy ból z powodu zmÄ™czenia.Uta napieraÅ‚a na niÄ… mruczÄ…c i ocierajÄ…c siÄ™ gÅ‚owÄ… o jej ramiÄ™ w jednej ze swoich najwiÄ™cej znaczÄ…cych pieszczot.Dziewczyna wyciÄ…gnęła rÄ™kÄ™ po PrzekleÅ„stwo, ale znieruÂchomiaÅ‚a wpół gestu.NapÅ‚ynęła bowiem fala ciemnoÅ›ci i porwaÅ‚a jÄ… ze sobÄ….SpoczywaÅ‚a w wonnym gniazdku z kwiecia, które otaÂczaÅ‚o jÄ… swÄ… obfitoÅ›ciÄ….Inne kwiaty zwieszaÅ‚y siÄ™ z obejÂmujÄ…cych jÄ… koÅ‚em gaÅ‚Ä™zi.WidziaÅ‚a tylko perÅ‚owobiaÅ‚e pÅ‚atki i skoÅ„czonÄ… doskonaÅ‚ość ich rysunku.PomiÄ™dzy nimi wiÅ‚y siÄ™ jasnozielone pnÄ…cza.Briksja pomyÅ›laÅ‚a sennie, że szelest, jaki dociera do jej uszu, to zmieszany szept kwiecia i pnÄ…czy.Szept ten stawaÅ‚ siÄ™ coraz gÅ‚oÅ›niejszy, a wraz z nim sÅ‚ychać byÅ‚o dźwiÄ™k przypominajÄ…cy Å‚agodne tony lutni.Kwiaty i pnÄ…cza Å›piewaÅ‚y:Ziemia Zarsthora zdjÄ™ta snemJaÅ‚owych pól, strzaskanych bram -Po latach nikt nie zgadnie, żeWÅ‚adaÅ‚ niÄ… kiedyÅ› możny pan.Haniebnej pychy oto targ:Blask Å‚uny, szept zsiniaÅ‚ych warg.Gwiazdy migocÄ… w taÅ„cu swym.A znaczy to, że dojrzaÅ‚ czas.Z groźnym wyrokiem nocy dziÅ›Ponownie stajÄ… twarzÄ… w twarz.Ze wstydem, nie żaÅ‚ujÄ…c mÄ™stwaZÅ‚amano moc tego PrzekleÅ„stwa.Pola zieleniÄ… siÄ™ wÅ›ród wzgórz.Krzywdy już dawno postarzaÅ‚y.Kto podda ziemiÄ™ pieczy dnia,Otrzyma w darze pokój trwaÅ‚y.ByÅ‚y to same tylko rytmiczne dźwiÄ™ki, w niczym nie przypominajÄ…ce wygÅ‚adzonej ballady barda.Kwiaty koÅ‚yÂsaÅ‚y siÄ™ w ich takt, a listowie pnÄ…czy szeleÅ›ciÅ‚o i falowaÅ‚o.Briksja wreszcie zamknęła klejÄ…ce siÄ™ powieki, zadowolona, że może odpocząć w tym pachnÄ…cym upojnie Å‚ożu, odÂdalonym od mozoÅ‚u, strachu i bólu.Ale poprzez pieśń i tony lutni dobiegÅ‚ jÄ… przynaglajÄ…cy gÅ‚os:- Briksja!Kto podda ziemiÄ™ pieczy dnia,Otrzyma w darze pokój trwaÅ‚y.- Briksja!OtworzyÅ‚a z powrotem oczy.To nie byÅ‚ jej zakÄ…tek spokoju i kwiatów.LeżaÅ‚a pod goÅ‚ym niebem.Kiedy odruchowo poruszyÅ‚a rÄ™kami, wyczuÅ‚a, że po bokach i pod palcami ma miÄ™kkÄ… trawÄ™, Å›ciÄ™tÄ… i usypanÄ… w posÅ‚anie.Nie byÅ‚a sama.Po prawej stronie siedziaÅ‚ ze skrzyżowanymi nogami lord Marbon, po lewej zaÅ› zobaczyÅ‚a nadal bladego Dweda.U jej stóp pokazaÅ‚a siÄ™ Uta, która wyciÄ…gnęła siÄ™ i ziewnęła.Briksja zmarszczyÅ‚a czoÅ‚o.PamiÄ™taÅ‚a, że ostatnio z caÅ‚Ä… pewnoÅ›ciÄ… byÅ‚a w zupeÅ‚nie innym miejscu.Tak, w owym nakrytym kopuÅ‚Ä… gmachu w mieÅ›cie na dnie jeziora.- Czy.czy to ty Å›piewaÅ‚eÅ› tÄ™ pieśń? - spytaÅ‚a ociężale, znów zwracajÄ…c spojrzenie na Marbona.- Nie.- PokrÄ™ciÅ‚ gÅ‚owÄ….Kiedy spostrzegÅ‚a na jego ustach uÅ›miech i przyjrzaÅ‚a siÄ™ temu, co zagoÅ›ciÅ‚o w jego oczach, zÅ‚agodziÅ‚o rysy, pomyÅ›laÅ‚a, że teraz rozumie tÄ™ więź, która kazaÅ‚a Dwedowi podążać za obÅ‚Ä…kanym panem i sÅ‚użyć mu - nawet do granicy Å›mierci.JeÅ›li ten czÅ‚owiek ofiarowaÅ‚ komuÅ› swÄ… przyjaźń, byÅ‚ to cenny dar.- To ty Å›piewaÅ‚aÅ›, przez sen - odparÅ‚.- Albo może w rzeczywistoÅ›ci bÅ‚Ä…dziÅ‚aÅ› po innej krainie, pani, gdzie sny sÄ… prawdziwe, zaÅ› nasze życie zaledwie sennym marzeniem.W twojej pieÅ›ni brzmi obietnica: “Kto podda ziemiÄ™ pieczy dnia.", “Kto podda ziemiÄ™." - powtórzyÅ‚ cicho.- JakÄ… ziemiÄ™, panie? - wtrÄ…ciÅ‚ siÄ™ Dwed.- TÄ™, którÄ… niegdyÅ› zniszczyÅ‚o PrzekleÅ„stwo, tÄ™, która teraz jest znowu wolna.Popatrz, pani, jak speÅ‚nia siÄ™ twoja pieśń!Zanim Briksja zdążyÅ‚a siÄ™ poruszyć, Marbon już byÅ‚ przy niej i wsunÄ…Å‚ rÄ™kÄ™ pod jej plecy.PodźwignÄ…Å‚ jÄ… delikatnie i z troskÄ…; zapomniaÅ‚a, że ludzie mogÄ… siÄ™ tak do siebie odnosić.PotrzebowaÅ‚a mocnej podpory, gdyż czuÅ‚a siÄ™ bardzo sÅ‚aba, jak ktoÅ›, kto wstaje po poważnej chorobie.WspierajÄ…c siÄ™ na nim, spojrzaÅ‚a na Å›wiat, który rozciÄ…gaÅ‚ siÄ™ poza jego ramieniem.Uta harcowaÅ‚a wokół jakiejÅ› kieÅ‚kujÄ…cej roÅ›liny.DookoÅ‚a rosnÄ…cego źdźbÅ‚a, wciąż wyżÂszego, o coraz bardziej zdecydowanej i niespotykanej barwie, kipiaÅ‚a bujna zieleÅ„ traw.W poÅ‚owie bÅ‚yszczÄ…cego, czerwono-brÄ…zowego pÄ™du Briksja spostrzegÅ‚a wybrzuszenie.Nigdy przedtem nie byÅ‚a Å›wiadkiem tak szybkiego wzrosÂtu roÅ›liny.Na jej oczach zgrubienie na Å‚odydze popÄ™kaÅ‚o i rozÅ‚upaÅ‚o siÄ™, by wypuÅ›cić strÄ…czek, również czerwono-brÄ…zowy, może wielkoÅ›ci maÅ‚ego palca.ŹdźbÅ‚o, które zrodziÅ‚o ten strÄ…czek, byÅ‚o coraz wyższe, grubsze, wydaÅ‚o dwa odgaÅ‚Ä™zienia i stale rosÅ‚o.Wciąż dalej i dalej od tej roÅ›liny rozprzestrzeniaÅ‚y siÄ™ jaskrawozielone fale soczystej trawy, która zastÄ™powaÅ‚a sterczÄ…ce tu wczeÅ›niej mizerne kÄ™pki.Na obu odgaÅ‚Ä™zieniach pojawiÅ‚y siÄ™ kolejne maÅ‚e strÄ…czki.To.to byÅ‚o drzewo.Drzewo potrzebujÄ…ce lat, by pogrubieć, rozwinąć koronÄ™, siÄ™gnąć wysoko, rosÅ‚o zaledwie parÄ™ chwil!- Co? Gdzie.? - Briksja wbiÅ‚a Marbonowi palce w rÄ™kÄ™.- To z ziarna, które wyniosÅ‚aÅ› z An-Yak, pani.ZasialiÅ›Âmy PrzekleÅ„stwo Zarsthora.Ale rozwijajÄ…ce siÄ™ z niego pÄ™dy nie sÄ… już zÅ‚em.Zielona Magia, MÄ…dra Kobieto.PokrÄ™ciÅ‚a gÅ‚owÄ…, muskajÄ…c przy tym jego ramiÄ™.- MówiÅ‚am ci; nie jestem MÄ…drÄ… KobietÄ….- PoczuÅ‚a lekkÄ… obawÄ™.ObawÄ™ przed czymÅ›, czego naprawdÄ™ nie rozumiaÅ‚a.- Nie zawsze wybiera siÄ™ moc - odrzekÅ‚ cicho.- Ona czasami sama wybiera czÅ‚owieka.Czy sÄ…dzisz, że mogÅ‚abyÅ› zerwać kwiat BiaÅ‚ego Serca, gdybyÅ› nie miaÅ‚a w sobie przychylnej ci Zielonej Magii? Ja
[ Pobierz całość w formacie PDF ]