[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.On oparł się o drewniane balaski, palcami kurczowo je oplótł i dyszał.- Powiem - mówił znękanym szeptem.- Bogiem się świadczę, że powiem prawdę… Uwierzcie… Zresztą proszę o śmierć… Proszę, jak o łaskę… Powiem prawdę… Zmęczyła mnie tajemnica i przemogła… Bogiem się świadczę… Tylko uwierzcie, bo rzecz jest nieprawdopodobna… Ale może być… Ja wiem, że może…Podano mu szklankę wody; pił chciwie, potem rozpoczął:- Ja chciałem zabić Mokowskiego.Nosiłem tę myśl w sobie bardzo długo, ale mi brakło odwagi… Nie sypiałem po nocach, męczyłem się bardzo… Ja z tym człowiekiem nie zamieniłem w życiu jednego słowa, a on mnie wycieńczył… Darł ze mnie powoli pasmami ciało… Mózg mi wysuszył… Ja go musiałem zabić…- Ale za co? za co?- Wszystko powiem… Historia jest długa… Pozwólcie mi mówić…- Niech pan mówi.Morderca zbierał myśli, coś sobie z wysiłkiem przypominał.I mówił:- Powiem od początku, nie zataję ani jednego słowa… Tylko uwierzcie… Oto ja byłem człowiekiem szczęśliwym; rozpierała mnie młodość, choć żyłem w nędzy, bo zarabiałem pisaniem.Od młodości najwcześniejszej byłem sam.Nikt się nigdy o mnie nie upomniał ani nikt mnie nie wspomógł.Mniejsza jednak o to.Skończyłem uniwersytet i rzuciłem się wpław w wielkie wody życia… Brak mi było wszystkiego i miałem wszystko.Zaczęto o mnie mówić głośniej, ktoś tu i tam wspomniał o mnie życzliwie.Wydałem pierwszą książkę i byłem szczęśliwy… Och, jak bardzo byłem szczęśliwy… Zarabiałem, jak mogłem, najczęściej wynajmowałem się jako statysta do teatru albo przepisywałem znanym pisarzom niemądre romanse.Robiłem wszystko, aby żyć i pisać; toteż mogłem żyć i pisać.Nie miałem wrogów, zadowolony byłem z życia.W marzeniach widziałem przyszłość inną, śniły mi się laury.Mój Boże! Kto to wie?… Mówiono mi, że mam talent… Byłbym ludziom całował ręce z radości… Widziałem szczęście w pobliżu, zdawało mi się, że wiosna mego życia wyda owoce… Mogło mi się tak zdawać, przecież to nic złego… Każdy człowiek marzy… Aż spotkałem kobietę…Dreszcz po nim przebiegł jak w febrze.Audytorium, słysząc o zjawieniu się kobiety na tragicznej scenie, wstrząsnęło się również.A on mówił otarłszy pot z czoła:- …Spotkałem kobietę…- Kto ona? - spytał cicho sędzia.Morderca spojrzał przerażony.- Ona? Nie wiem… nie pamiętam… Zginęła mi z oczu, zresztą zapewne umarła… Czy ja wiem? To było dawno… Co komu po tym, kto ona? Kobieta - wystarczy…- Niech pan mówi dalej… - zachęcano go, jakby obawie, że to nagłe przerażenie głos mu uwięzi w gardle.- …Tak, zapewne umarła… Nie wiem o niej od roku… Nikt nie wie… Zresztą snów się nie powinno pamiętać, to mąci życie… Za wiele jest na jednego człowieka rzeczywistości, po co jeszcze sny… Tak… To była kobieta piękna…I zadumał się na krótką chwilę, jak człowiek, stojący przed zatartym, sczerniałym obrazem.Sędzia przerwał zadumę łagodnym pytaniem:- Pan kochał tę kobietę?Morderca ważył długo słowo, które miał wyrzec.- Kochałem! - rzekł - kochałem do szaleństwa…Przecież byłem młody i marzyłem o sławie.I dla niej poświęciłem wszystko… Była piękna i młoda.Doprowadziła mnie do obłędu… Mogła ze mną uczynić wszystko… I czyniła.Mieszkaliśmy razem przez dwa lata… Z początku byliśmy szczęśliwi… Szał nas opętał, oboje byliśmy młodzi, nie dbający o nic… Zarabiałem wtedy wiele, życie było dla nas podstępnie łaskawe.To tak zawsze… to.tak zawsze… Przynosiłem do domu chleb i kwiaty… Dni nasze były wtedy cudne, szaleństwa nasze były piękne.Nie chciałem już od życia niczego więcej, tylko by mi ją zostawiło na zawsze; modliłem się o to niespokojny; odchodziłem od zmysłów na myśl, że się rzeczy takie kończyć zwykły znanym trybem, że szaleństwa kończą się szybko, bo jednego dnia życie musi zapukać do drzwi i zażądać krwawej zapłaty za chwilę szczęśliwego obłędu.Pot zimny występował mi na czoło, kiedym patrząc na nią, szczęśliwą - myślał o tym wszystkim… Zamierało we mnie serce w śmiertelnym przerażeniu, kiedym ujrzał w jej oczach smutek… Dlatego jej nie pokazywałem świata… Kiedyśmy szli ulicą, starałem się za wszelką cenę odwrócić jej uwagę w chwili, gdy przechodziła obok nas strojna kobieta.Widziałem w oczach mojej kochanki ten straszny błysk, który wszystko mówi… Przecież kobieta mówi prawdę tylko oczyma, jeśli jeszcze nie jest najgorsza i oczyma także nie kłamie… Unikałem tłumu, ciągnąłem ją przemocą sprzed wystaw sklepowych.Bałem się, by nie została sama z tymi myślami.A wtedy - dziwna rzecz! - czułem, że gdzieś, daleko może jeszcze, majaczy koniec szczęścia, a wtedy kochałem ją jeszcze bardziej, jeszcze szaleniej.Stałem się niespokojny, wszystkie nerwy we mnie grały… A cierpiałem niepokój człowieka, nad którym ma się zawalić powała… Och! to było ciężkie, to było ciężkie…Pamiętam noce, po których obłęd zaczął mi zaglądać w oczy.Udawaliśmy oboje, że śpimy, a wtedy właśnie odbywały się rzeczy ohydne.Ona, zamknąwszy oczy, myślała, a ja szpiegowałem jej myśli.Widziałem, że się w niej czaiły, ukrywając się przede mną.Widziałem każdą jej myśl, jak by to była moja własna; czułem, że się ta kobieta męczy, i czułem wszystkimi nerwami, jak mnie strasznie zaczyna nienawidzieć.Podsłuchiwałem, jak uderza jej serce: biło niespokojnie… Nie śmiałem odetchnąć, aby nie spłoszyć jej myśli… Bałem się, że spostrzeże, jak ją szpieguję, jak widzę, mając oczy zamknięte… Nie chciałem, aby to.spostrzegła; czułam jakąś rozkosz w tej męce strasznej nocy; przecież to rozkosz widzieć czyjąś duszę, jak by zamkniętą w szklanym słoju… A ja widziałem każde jej poruszenie…Nazajutrz zataczałem się na ulicy; musiałem odpoczywać pod murami, aby nie upaść… Szedłem z celem.Wiedziałem, że znikąd nie wydostanę pieniędzy, wyczerpawszy wszystkie źródła.Od całych tygodni nie brałem pióra w rękę.Nie miałem czasu: męczyłem się obawą.W takim stanie pisać nie można, kłamią ci, którzy mówią, że cierpienie tworzy najwspanialej.To nieprawda… Najwspanialej tworzy spokój, a zresztą to wszystko jedno… Mózg miałem zajęty czym innym… Szedłem tedy z celem… Pożyczyć nikt mi już nie chciał… Kredytu nie miałem… Ale szedłem z celem.Nie wiem, skąd wzięła się we mnie jakaś straszna odwaga.Byłem śmiertelnie spokojny.Znacie ten wielki jubilerski magazyn na rogu bulwarów… Nie namyślając się ani na chwilę, wszedłem do środka; byłem śmiertelnie spokojny, potrafiłem nawet wywołać na usta uśmiech, z pańska pobłażliwy.Kazałem sobie pokazać brylanty… Przesypywałem je przez palce, oglądałem pod światło, chwaliłem ognie.Patrzono na mnie z ufnością, bo zdaje się, twarz miałem jeszcze uczciwą.Rzecz nie do uwierzenia, a jednak… Powiedziałem, że nie kupię, że przyjdę innym razem… I wyszedłem ze świetnym brylantem w ręku.Jak go ukradłem, nie wiem, ale, zdaje się, że najsprytniejszy złodziej mógłby się pochwalić tą kradzieżą
[ Pobierz całość w formacie PDF ]