[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A teraz za mną!Otworzył skrzypiącą bramę i wiódł ich na kamieniste pole; na tym polu zbierali ciężkie kamienie i nosili je z niezmiernym trudem na podwórzec, gdzie olbrzym zamyślił wybudować wieżę.Każdy kamień oblali gorącymi łzami.Wynędzniali; chudzi, zrozpaczeni; żywieni owadami, żabami, chlebem z brzozowej kory, zgniłymi owocami, pracowali od świtu do nocy.Potwór stał nad nimi, jednego pilnując okiem z przodu, drugiego z tyłu.Rechotał wciąż nad nimi końskim rżeniem, co oznaczać miało śmiech, ile razy ostatnim wysiłkiem starali się poruszyć wrosły w ziemię głaz, kiedy zaś już im się to udało, zbliżał się szybko i wyciągnąwszy język na dwa łokcie zjadał ukrywające się pod kamieniem dżdżownice.Byli tak śmiertelnie znużeni, że nie dziwili się już niczemu.Widzieli, jak codziennie pod wieczór wraca z lasu koza i zamienia się w straszliwą babę, która nie cierpiała Placka, jak córka potwora przylatuje z daleka i czasem też.się w ludzkiej okazuje postaci, jako dziewczyna ogromnego wzrostu, z nosem długim i ostrym jak ptasi dziób, wrzaskliwa i żarłoczna.Patrzyli na to wszystko tępym wzrokiem i już nawet nie płakali, bo im zabrakło łez.Starczyłoby tych łez, aby zwilżyć, jak dobroczynnym deszczem, matczyne pole, którego nie chcieli uprawiać.Czasem widzieli je we snach i we snach przypadali twarzą ku tej ziemi i całowali ją, grudka po grudce, czując, jak ich serca zapuszczają korzenie w to pólko, po którym matka ich włóczyła bronę.Może dlatego śniła im się ziemia, że na noce przez długi jeszcze czas potwór grzebał ich żywcem, jak pierwszego wieczora; później, kiedy tak opadli z sił, że nie było obawy, aby mogli próbować ucieczki przez częstokół, zamykał ich w szopie, gdzie sam spał, z jednym okiem zawsze otwartym, choć chrapał tak, że dach ponad nim drżał.Spali przy sobie, objąwszy się ramionami, aby tylko czuć bicie serc.Minął już może rok tego straszliwego życia.Nic się nie zmieniło, tylko cień żony czarownika stał się bardziej przejrzysty, a oni też zaczęli wyglądać jak cienie.Jednej nocy, bardzo miesięcznej i jasnej, kiedy legli przytuleni do siebie, Jacek szepnął tak cicho, jak najlżejszy szepce wiatr:— Pomódlmy się, Placku.— Dobrze! — szepnął Placek.Jacek zaczął, a brat jego dokończył pacierza.Westchnęli i długo milczeli, wreszcie Jacek szepnął:— Nie wiem, Placku drogi, czy Pan Bóg wysłucha takiej modlitwy… może nam dlatego tak źle się dzieje, że jej nie umiemy.Zróbmy tak: ja ciebie nauczę początku, a ty mnie naucz jej końca.— Dawno już o tym myślałem — szepnął Placek.— Powtarzaj więc za mną: „Ojcze nasz, któryś jest w niebie”.— „Ojcze nasz, któryś jest w niebie” — powtarzał ze wzruszeniem Placek.Potwór rzęził obok w ciężkim śnie, a oni uczyli się długo w noc modlitwy.Tak mijał dzień za dniem, noc za nocą, a znikąd nie było pomocy ani nadziei na pomoc.Czasem chłopcy, snując się po kamienisku w nie kończącym się trudzie, usłyszeli na niebie ptasie głosy: leciały żurawie, dzikie gęsi i łabędzie; wtedy podnosili głowy i wypatrywali roziskrzonym nagle wzrokiem, czy gdzie ponad chmurami nie ujrzą swoich przyjaciół pelikanów? Nie mogli jednak patrzeć długo, gdyż wtedy spadał na nich bicz potwora, który wrzeszczał:— Pracować, włóczędzy, a nie gapić się na niebo!Tak przeszło pięć lat, czarnych, ponurych, opłakanych pięć lat.Liczyli je chłopcy po porach roku, a mierzyli je rozpaczą, która doszła już do kresu.Nic jednak nie zapowiadało, aby się ich męczarnie miały skończyć kiedykolwiek.Widać ciężkie były ich winy, jeśli tak sroga była kara.Wyrośli w tej nędzy, ale przestali być podobni do ludzi.Modlili się tylko częściej i serdeczniej, bo im to wielką przynosiło ulgę.Zauważyli też, że ile razy modlą się w pobliżu czarownika, tyle razy opada go jakiś niewytłumaczony niepokój: rzucał się we śnie i wił się jak wąż, a wtedy się dopiero uciszał, kiedy oni wyrzekli: amen.Widać, że był w spółce z diabłem.Kiedy chłopcy znieśli już tyle kamieni, że ich się więcej nie mogło zmieścić w podwórcu, wtedy potwór zakrzyknął:— Z tych kamieni zbudujemy wieżę, z której ja będę rządził światem.Jakby w nagłym obłędzie chwycił olbrzymią łopatę i zaczął nią drzeć ziemię, aby wykopać doły pod fundamenty, wiedząc o tym.że trzeba by wielu lat, zanimby tej pracy podołać mogli jego wynędzniali niewolnicy.Podczas tego kopania dopadł kryjącej się w jakiejś norze ropuchy, którą z krzykiem pożarł na surowo.— Teraz wy będziecie budowali wieżę! — wrzasnął takim głosem, jakim huczy czasem młyn.Znowu rozpoczęła się praca niezmierna.Ci, którzy uciekli z domu, nie chcąc się trudzić naprawą przeciekającego dachu, budowali teraz wieżę dźwigając głazy i piętrząc je jeden na drugim.Własnymi je spajali łzami i własną krwią, która im często ciekła z palców.Czasem źle umocowany głaz toczył się w dół z powrotem i ranił im nogi, czasem się rozpryskiwał i oczy zasypywał żrącym miałem.Kiedy dwa lata przeminęły, wieża sterczała już tak wysoko, że potwór pozwalał im spać na jej szczycie,” w załomie głazów, wiedząc, że uciec stamtąd nie mogą.Wielka to dla nich była pociecha, gdyż widzieli gwiazdy i mogli patrzeć w sine, mroczne oddalę.A kiedy znów trzy lata przeminęły, wieża była już bardzo wysoka i już brakło głazów do jej budowy; otoczyli więc jej szczyt kamiennym zrębem, obręczą zębiastą, taką, jaką widzieli na zamku złotych ludzi.Potwór wyszedłszy na szczyt, skąd widok był ogromny, uradował się chrapliwie i zacharczał:— Skończona już ta robota! Jutro wynajdziemy inną, a teraz zawiesimy na wieży mój znak, aby wszyscy widzieli z daleka, że tu mieszka pan tych ziem i lasów
[ Pobierz całość w formacie PDF ]