[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niech mnie pan puści!— Nie puszczę pana! Czy pan wie, że ja mam prawo zająć się chłopcem i wszystkim, co do niego należy?Raczek oswobodził grzecznie swoją rękę z jego uścisku i rzekł dobitnie:— Majątku Ignasia będę bronił jak lew! Rozumie pan, jak lew!— A ja udam się do sądu!— Trudno — rzekł Raczek.— Zgniję na więziennej słomie, ale pan jego milionów nie zobaczy! Na to panu daję słowo Alojzego Raczka!I skorzystawszy, że tamtego zatchnęło, wyszedł dostojnie, chwyciwszy zaś Ignasia za ramię mówił ze śmiechem:— Uciekajmy, bo nas wezmą do niewoli!Pan Olecki nie gonił ich jednakże, bo drżącą ręką zapisywał imię i nazwisko tego oberwańca, co mu ukradł kuzyna.— Co ojczulek z nim tak długo gadał? — zapytał Ignaś.— Nic.Łgałem! — odrzekł Raczek.— Ale mi to Pan Bóg przebaczy.A wiesz, Ignasiu, co ci powiem? Ten kmiotek, co twierdził, że ja mam złodziejską gębę, pomylił się, ale nie bardzo.Ja nie gębę mam złodziejską, tylko duszę.Cha! cha! Pan Olecki nie będzie dzisiaj spał! Cha! cha!Ignaś jednak nie śmiał się.Było mu ogromnie przykro, że ktoś, co tak samo jak on się nazywa, wyrzeka się go od razu, nie zbadawszy nawet, czy jest naprawdę jego krewnym? A pan Raczek… Przytulił się nagle do niego i starą jego, pomarszczoną rękę położył sobie na twarzy.— Ej, chłopcze — mówił Raczek cicho.— Co ci się znowu stało? Zapomnij o tym niby krewnym.On się zapewne tylko tak nazywa jak ty… Pal go licho! Na co on nam potrzebny? Czy takim dwom jak my potrzeba kogoś trzeciego do pomocy?Śmiej się z tego i zapomnij o tym zdarzeniu!… Gaudeamus igitur![21] A teraz chodźmy na plebanię, gdzie nas zapewne przenocują…Nazajutrz zapomnieli o niedokrewnym krewnym, zbyt pięknie było bowiem na świecie, aby rozmyślać o ludzkiej skostniałości.Od Częstochowy, której ze czcią się pokłonili, wędrowali do Radomska.Mieli jeszcze dwa tygodnie wakacyj, więc nie spieszyli bardzo, tym bardziej że siwy skaut odpoczywał coraz częściej i chociaż gorąco pochwalał życie obozowe pod gwiazdami, coraz częściej szukał łoża na czterech nogach zamiast spać na gołej ziemi.Dzień był słoneczny i promienisty.Ponieważ wędrowali od poranku, więc wynalazłszy piękną łączkę pod lasem, odpoczywali w cieniu.Polne koniki grały niezmordowanie jak wiejscy skrzypkowie na trzydniowym weselu.Dziki gołąb przefrunął czasem śmigłym, ogromnie szybkim lotem.Motyle tańczyły w rozpalonym powietrzu.W oddaleniu zieleniły się ciemną zielenią liczne pułki chmielu, uszykowane w równych szeregach jak wojsko jeżące ostre dzidy tyk.Jakiś ptak wydawał taki głos, jak gdyby śmiał się z radości, że jest ptakiem i że dzień jest taki błękitny.Tak było cicho, że dziki królik, stworzenie niezmiernie płochliwe i czujne, ważył się niekiedy na szaleństwo i przemknął w kilku susach od nory do nory.Raczek oparty plecami o pień drzewa patrzył radośnie na spokojną, dojrzałą radość ziemi.Było mu niewypowiedzianie dobrze.Czasem, aby ogłosić wszelkiemu stworzeniu swój zachwyt, usiłował zagwizdać melodyjnie jak ptak, co się przez chwilę chwiał na gałęzi, odśpiewał swoją arię i poleciał dalej, aby ją powtórzyć w innym lesie.Znawca i niepospolity wykonawca „Haiki” nie był jednak mistrzem w udawaniu ptaka, przeto kończył produkcję od razu po wydaniu pierwszego pięknego tonu.Ignaś, położywszy się na trawie, patrzył na wysokie chmury, nieruchome i wspaniałe, wełnisto—białe.Nagle czujnym uchem złowił daleki jakiś głos poza lasem.Oparł głowę na ręku i rzekł:— Słychać aeroplan! Jest gdzieś nad nami…Zadarli głowy i tak patrzyli w niebo, jak na cudownym obrazie Chełmońskiego ów stary chłop z wyrostkiem, co patrzą na bociany.Szmer przeszedł w łoskot i w tej samej chwili ujrzeli aeroplan lecący dość nisko.Cisza letniego dnia prysła jak spokojna woda, w którą ciśnięto pocisk eksplodujący.— Co to się dzieje? — rzekł Ignaś z niepokojem.Istotnie, działo się coś niezwykłego, bo miarowy, zwykle gderliwy głos motoru zmącił się i rozkrzykiwał chrapliwie.— Jezus Maria! — krzyknął Ignaś z nagłą rozpaczą.— Patrz, ojcze, patrz!— Co, co takiego? — mówił ze strachem Raczek, zrywając się.— Pali się… Pożar w motorze! — krzyknął Ignaś z rozpaczą.Błysnęło raz i drugi, wiatr podwijał wąskie pasmo płomienia pod samolot
[ Pobierz całość w formacie PDF ]