[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Eddie obrócił węża w palcach.Stalowa tabliczka głosiła, że był dziełem North Central Positronics, Ltd.Widniał na niej numer seryjny, lecz nie było nazwy modelu.„Zapewne zbyt mato ważny, aby mieć nazwę” - doszedł do wniosku.„Po prostu zmyślny mechaniczny lokaj mający od czasu do czasu zrobić Braciszkowi Niedźwiedziowi lewatywę, laskę lub coś równie obrzydliwego.Puścił węża i otarł dłonie o spodnie.Roland podniósł robota podobnego do małego traktora.Szarpnął za jedną z gąsienic.Zeszła bez trudu, obsypując mu buty chmurą rdzy.Cisnął robota na bok.- Wszystko na tym świecie nieruchomieje albo rozpada się na kawałki - rzekł beznamiętnie.- A jednocześnie siły, które splatają się i utrzymują ten świat w równowadze.w czasie, wymiarze i przestrzeni.słabną.Wiedzieliśmy to już jako dzieci, ale nie mieliśmy pojęcia, do czego to doprowadzi.Bo niby skąd? Teraz jednak żyję w tym czasie i nie sądzę, żeby te siły wpływały tylko na mój świat.Zmieniają również wasz, Eddie i Susannah, i być może miliard innych światów.Promienie słabną.Nie wiem, czy jest to powód, czy też zaledwie kolejny objaw, ale wiem, że to prawda.Chodźcie tu! Bliżej! Posłuchajcie!Gdy Eddie podszedł do metalowego pudła pomalowanego w skośne żółto-czarne pasy, nagle przypomniało mu się pewne nieprzyjemne wydarzenie.Po raz pierwszy od lat pomyślał o rozsypującym się wiktoriańskim budynku na Dutch Hill, znajdującym się prawie milę od domu, w którym dorastali z Henrym.Ta ruina, nazywana przez dzieciarnię z okolicy Rezydencją, wznosiła się na środku zachwaszczonego, zapuszczonego trawnika przy Rhinehold Street.Eddie podejrzewał, że praktycznie każdy dzieciak z osiedla słyszał jakieś niesamowite opowieści o Rezydencji.Dom stał pochylony pod stromym dachem, zdając się gniewnie spoglądać na przechodniów czarnymi oczodołami okien.Oczywiście nie miał szyb - dzieci potrafią wybijać kamieniami okna, nie podchodząc za blisko - ale nie był pomazany farbami w aerozolu, a także nie zmienił się w melinę ani strzelnicę.Najdziwniejszy był sam fakt jego istnienia: nikt nie podpalił go, by zagarnąć pieniądze z polisy czy po prostu zobaczyć, jak płonie.Naturalnie dzieciaki opowiadały, że jest nawiedzony, i gdy pewnego dnia Eddie stał z Henrym na chodniku, patrząc nań (odbyli tę pielgrzymkę specjalnie po to, żeby zobaczyć ten słynny obiekt plotek, chociaż Henry powiedział mamie, że z kilkoma kolegami idą tylko na lody do Dahlberga), wyglądał tak, jakby naprawdę w nim straszyło.Czyż nie wyczuwało się jakiejś dziwnej i nieprzyjaznej siły sączącej się z tych ciemnych wiktoriańskich okien, zdających się spoglądać na nich nieruchomym wzrokiem niebezpiecznego szaleńca? Czy nie czuł delikatnego podmuchu jeżącego włoski na ramionach i karku? Czyż nie przeczuwał, że gdyby wszedł do środka, drzwi zatrzasnęłyby się i zaryglowały za jego plecami, a ściany zaczęły zamykać się wokół niego, ścierając na proch kości zdechłych myszy, zamierzając zmiażdżyć go w ten sam sposób?Nawiedzony dom.Teraz, zbliżając się do blaszanego pudła, doznał tego samego wrażenia: wyczuwał tajemnicę i niebezpieczeństwo.Dostał gęsiej skórki na nogach i ramionach, a włosy na karku stanęły mu dęba, zmieniając się w twardą szczecinę.Znów owiał go ten sam słaby podmuch, chociaż liście otaczających polankę drzew były zupełnie nieruchome.Mimo to podszedł do drzwi (gdyż właśnie tym było to blaszane pudło, kolejnymi drzwiami, chociaż te zamknięto przed takimi jak on) i przystanął, żeby przycisnąć ucho do ściany.Czuł się tak, jakby pół godziny wcześniej zażył tabletkę naprawdę mocnego LSD i dopiero teraz zaczynał odczuwać skutki.Przed oczami przelatywały mu barwne płatki.Wydawało mu się, że słyszy głosy mamroczące do niego z kamiennych gardzieli długich korytarzy, sal oświetlonych migotliwym światłem łuków elektrycznych.Niegdyś te nowoczesne pochodnie rzucały na wszystko jaskrawy blask, lecz teraz były tylko posępnymi kulami błękitnego światła.Wyczuwał pustkę.opuszczenie.samotność.śmierć.Maszyneria wciąż mruczała, ale czyż w tym pomruku nie było słychać głuchej nuty? Rodzaju rozpaczliwego łoskotu, podobnego do bicia serca cierpiącego na arytmię pacjenta? Czy nie wyczuwało się, że wydająca te dźwięki maszyna, chociaż znacznie bardziej skomplikowana nawet od tej we wnętrzu niedźwiedzia, powoli traciła kontrolę nad swoim działaniem?- W królestwie zmarłych panuje milczenie - usłyszał Eddie swój cichy, słabnący szept.- W królestwie zmarłych panuje zapomnienie.Strzeż się schodów pogrążonych w mroku, strzeż się zrujnowanych komnat.To królestwo zmarłych, gdzie pająki sieci snują, a złożone obwody powoli się psują.Roland odciągnął go od ściany i Eddie spojrzał na niego zamglonymi oczami.- Wystarczy - rzekł Roland.- Cokolwiek tam jest, nie działa za dobrze, prawda? - Eddie miał wrażenie, że drżący głos dochodzi z daleka.Wciąż czuł emanującą z blaszanego pudła moc.Wzywała go.- Nie.Teraz już nic w moim świecie nie działa jak należy.- Chłopcy, jeśli zamierzacie rozbić tu obóz na noc, to będziecie musieli obyć się bez mojego towarzystwa - powiedziała Susannah.Jej twarz była białą plamą w popielatoszarym zmierzchu.- Ja zabiwakuję kawałek dalej.Nie podoba mi się tutaj.- Wszyscy rozbijemy obóz kawałek dalej - stwierdził Roland.- Chodźmy.- Doskonały pomysł - rzekł Eddie.Gdy odchodzili od pudła, odgłos pracującej maszynerii powoli cichł.Eddie czuł, jak jej moc słabnie, chociaż wciąż wzywała go, zachęcała do zbadania ciemnych korytarzy, mrocznych schodów, zrujnowanych komnat, w których pająki snują swe sieci i gasną pulpity kontrolne, jeden po drugim.* * *Tej nocy Eddie we śnie znów szedł Druga Aleją do Artystycznych Delikatesów Toma i Gerry’ego na rogu Drugieji Czterdziestej Szóstej.Minął sklep muzyczny, gdzie Rolling Stonesi ryczeli z głośników:Widzę czerwone drzwi i chcę pomalować je na czarno,Żadnych radosnych kolorów, pociągnę je czarną farbą,Widzę idące dziewczyny w powiewnych letnich sukienkach,Muszę odwrócić głowę, żeby mój mrok przeczekać.Poszedł dalej, mijając sklep o nazwie Twoje Odbicia, między Czterdziestą Dziewiątą a Czterdziestą Ósmą.Zobaczył siebie w jednym z luster wiszących na wystawie.Pomyślał, że tak dobrze nie wyglądał od lat; może włosy miał odrobinę za długie, ale był opalony i wypoczęty.Tylko ubranie.o rany! Straszny syf.Niebieski blezer, biała koszula, ciemnoczerwony krawat, szare spodnie.Nigdy w życiu nie nosił takiego stroju zadeklarowanego japiszona.Ktoś nim potrząsał.Eddie próbował zapaść głębiej w sen.Nie chciał się teraz budzić.Dopiero kiedy wejdzie do delikatesów i skorzysta z klucza, żeby przejść przez drzwi na pole róż.Chciał znowu zobaczyć to wszystko: niekończący się dywan czerwieni, bezkres błękitnego nieba, po którym żeglowały białe statki chmur, a także Mroczną Wieżę.Bał się ciemności, które żyły w tej niesamowitej kolumnie, czekając, by pochłonąć każdego, kto podejdzie za blisko.Mimo to chciał zobaczyć ją znowu.„Musiał” ją zobaczyć.Dłoń nie przestawała nim potrząsać.Sen zaczynał odpływać i smród spalin na Drugiej Alei zmienił się w zapach palonego drewna - słaby, ponieważ ognisko prawie zgasło.Budziła go Susannah.Wyglądała na przestraszoną.Eddie usiadł i objął ją ramieniem [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl