[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.W końcu zabrakło mu pomysłu na dalsze pytania.– Opuściłeś lordów – rzucił niezdarnie.– Czemu tu jesteś?– Ślub został złamany.Jakże mogłem pozostać?– Jesteś im potrzebny.Nigdy nie byłeś im bardziej potrzebny.– Ur-lordzie, powiedziałem ci, że ślub został złamany.Wiele rzeczy zostało złamanych.Wiesz o tym.Nie mogliśmy.ur-lordzie, jestem już stary.Ja, Bannor, komendant gwardii krwi, potrzebuję snu i jedzenia.A choć urodziłem się w górach, to zimno przenika mnie do szpiku kości.Nie nadaję się do służby w Revelstone – nie, ani dla lordów, choć oni nie dorównują wielkiemu lordowi Kevinowi, który był przed nimi.– Zatem czemu tu jesteś? Czemu po prostu nie wróciłeś do domu i nie zapomniałeś o wszystkim?Pianościgły drgnął, słysząc ton Covenanta, ale Bannor odpowiedział spokojnie.– Taki miałem zamiar.gdy opuściłem twierdzę lordów.Nie potrafiłem jednak zapomnieć.Jeździłem na zbyt wielu ranyhyn.Widywałem je.w mych snach pędziły niczym wspomnienie bezchmurnego nieba i czystości.A ty je widywałeś? Swą wiernością przewyższały gwardię krwi, mimo że nie składały ślubów i nie lekceważyły śmierci.Dlatego wróciłem.– Tylko dlatego, że nie mogłeś uwolnić się od wspomnień o ranyhyn? Zostawiłeś lordów, Revelstone i wszystko na pastwę losu i przybyłeś tutaj, ponieważ nie potrafiłeś oprzeć się chęci jazdy na ranyhyn?– Ja nie jeżdżę na ranyhyn.Covenant spojrzał na niego zaskoczony.– Przybyłem, aby dzielić trudy ramenów.Kilku Haruchai – nie wiem ilu – czuło podobnie jak ja.Znaliśmy Kevina we wczesnych latach jego chwały i nie potrafimy zapomnieć.Terrel jest tutaj i Runnik.Są i inni.Uczymy naszych umiejętności ramenów, a sami z kolei uczymy się od nich opieki nad wielkimi końmi.Być może, nim umrzemy, nauczymy się godzić z naszymi niepowodzeniami.Godzić się – jęknął Covenant.Bannor! Sama prostota wyjaśnienia gwardzisty przeraziła go.Tym więc skończyły się całe stulecia nieskazitelnej i bezsennej służby.Nie zadawał już Bannorowi więcej pytań; lękał się odpowiedzi.Przez resztę tego dnia nie myślał już o swym zamiarze.Pomimo troski i towarzystwa Pianościgłego i Leny szedł pomiędzy nimi w posępnej izolacji.Słowa Bannora sparaliżowały jego duszę.Tej nocy zasypiał na wznak z oczami utkwionymi w niebo, jakby nie wierzył, że jeszcze kiedykolwiek ujrzy słońce.Następnego ranka przypomniał sobie jednak, co zamierzał.Krótko po świcie drużyna sługrzywego Kama spotkała innego powroza.Mężczyzna był w drodze na skraj równin i niósł dwa małe bukieciki żółtych kwiatków.Ich płatki trzepotały wzruszająco na ponurym wietrze.Powróz zasalutował sługrzywemu Kamowi, wyszedł na otwarty teren i zawołał coś, przekrzykując wiatr, w języku, którego Covenant nie mógł zrozumieć.Powtórzył okrzyk, potem czekał z wyciągniętymi rękoma, jakby składał wiatrowi ofiarę z kwiatów.Wkrótce zza osłony zmarzniętego żlebu wyszły dwa ranyhyn – ogier i klacz.Pierś ogiera znaczyły świeże ślady pazurów, klacz sprawiała wrażenie załamanej, pogrążonej w wewnętrznej pustce, jakby właśnie straciła swego źrebaka.Zwierzęta były chude niczym szkielety; głód odarł ich grzbiety z dumy, odsłonił żebra, spowodował, że ich wyniszczone mięśnie były skrajnie sztywne.Zdawały się z ledwością trzymać łby uniesione.Zarżały jednak na widok powroza.Potykając się, przykłusowały do niego i natychmiast zaczęły jeść ofiarowane im kwiaty.W trzech kęsach zjadły wszystkie.Mężczyzna przytulił się do nich na chwilę, po czym odwrócił się ze łzami w oczach.Bez słowa sługrzywy Kam podał powrozowi swój wianek, aby każdy z ranyhyn mógł zjeść jeszcze choć jeden kęs.– To jest amanibhavam, uzdrawiająca trawa równin Ra – wyjaśnił Covenantowi.– To mocna trawa, nie daje się tak łatwo poskromić tej zimie, wbrew życzeniu Rendera.Ona zachowa je przy życiu – przez następny dzień.– Mówiąc to, wpatrywał się z wściekłością w twarz Covenanta, jakby niedola tych dwóch koni była sprawką Niedowiarka.Potem szorstkim kiwnięciem wskazał na powroza karmiącego ranyhyn.– Przeszedł dziś dziesięć lig, aby przynieść im choć tę odrobinę jedzenia.– Jego twarz napełniło bolesne rozdarcie; przypominał ofiarę klątwy.Ze smutkiem odwrócił się i odszedł ponownie na północ, skrajem równin.Covenant przypomniał sobie; nie miał już teraz problemów z pamiętaniem o swoim zamiarze.Ruszył za sługrzywym, jakby z wściekłością walczył z martwotą swych nóg.W ciągu tego dnia widział jeszcze kilka ranyhyn.Dwa z nich nie były ranne, ale wszystkie były wychudzone, odarte ze swej dumy.Wszystkie pokonały już znaczną część drogi ku głodowej śmierci.Ich widok mocno przygnębił Lenę.Dręczyły ją takie wizje.W miarę upływu czasu jej oczy zapadały się coraz głębiej, jakby próbowały skryć się w czaszce, a dokoła nich wykwitły ciemne, podobne do siniaków kręgi.Rozglądała się z goryczą wokół siebie, zdawało się, że nawet Covenanta widziała niewyraźnie – jakby nie dostrzegała niczego poza sterczącymi żebrami i pozbawionymi ciała kończynami ranyhyn.Covenant trzymał ją za ramię, prowadził i wspierał, jak mógł najlepiej.Stopniowo przestał zwracać uwagę na zmęczenie; nawet przenikliwy wicher, dmący prosto w niego z równin, wydawał się nie mieć znaczenia
[ Pobierz całość w formacie PDF ]