[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ale nie ma między nami ani cienia urazy Swoją drogą jestem ciekaw, dlaczego Damaszek interesuje sięHenrym Jamesem.No cóż, Charlie, czeka nas wesoły okres.I wiem, że będę mógł na ciebie liczyć, gdybymmusiał pojechać do Waszyngtonu. Damaszek!  wybuchnąłem. Będzie Szejkiem Apatii między tymi Arabami.Blady Humboldt otworzył usta.Spoza drobnych zębów wydobył się jego prawie niemy śmiech.W owym czasie byłem terminatorem i statystą, i Sewell tak też mnie potraktował.Zobaczył we mnie, sądzę,młodego człowieka bez specjalnego charakteru, dość nawet przystojnego, ale z pewną ospałością na twarzy, odużych sennych oczach, trochę przyciężkiego i niezbyt entuzjastycznie (to mi zdradziło jego spojrzenie)odnoszącego się do cudzych przedsięwzięć.Byłem zły, że nie raczył mnie docenić.Ale tego rodzaju gniewdodaje mi zawsze energii.Jeżeli pózniej udało mi się zdobyć u ludzi tak ogromny kredyt, to dlatego, że robiłemdobry użytek z tych afrontów.Mściłem się, robiąc karierę.A więc zawdzięczałem Sewellowi sporo i było to zmojej strony niewdzięcznością, kiedy w wiele lat pózniej, przeczytawszy o jego śmierci, powiedziałem międzyjednym a drugim łykiem whisky to, co czasem mówię w takich chwilach, że śmierć jest dobra dla niektórychludzi.Przypomniał mi się wtedy dowcip, którym poczęstowałem Humboldta w drodze do Princeton Dinkey,skąd miałem połączenie do stacji węzłowej.Ludzie umierają i zjadliwe rzeczy, które o nich mówiłem, wracająjak na skrzydłach i przyczepiają się do mnie.Co z tą apatią? Paweł z Tarsu zbudził się w drodze do Damaszku,ale Sewell z Princeton będzie tam spał jeszcze mocniej.Taki był sens moich niegodziwych słów.Przyznaję,jest mi teraz przykro, że powiedziałem taką rzecz.Na temat tej rozmowy dodam jeszcze, że nie powinienem sięzgodzić, żeby Demmie Vonghel wyprawiła mnie z domu ubranego w garnitur marengo, w koszulę zkołnierzykiem o rożkach przypiętych guzikami, z dzianym krawatem koloru kasztanowatego i w takichżebutach z kurdybanu  princetończyka jak z puszki.W każdym razie niedługo po tym, jak w Chicago przeczytałem w  Daily News nekrolog Sewella, opierającsię o blat w kuchni, ze szklanką whisky i kanapką ze śledziem marynowanym, o godzinie czwartej po południu,Humboldt, który nie żył już od pięciu czy sześciu lat ponownie wkroczył w moje życie.Przyszedł z lewegopola.Nie mogę powiedzieć dokładniej, kiedy się to działo.Wtedy czas zaczynał mnie coraz mniej obchodzić,co było objawem mojego zaabsorbowania donioślejszymi sprawami.* * *A teraz do terazniejszości.Inna strona życia  najzupełniej współczesna.Któregoś grudniowego dnia w Chicago, nie tak dawno według kalendarza, wyszedłem rano z domu, żebysię spotkać z Murrą, moim doradcą podatkowym, i stanąwszy na ulicy, zobaczyłem, że ktoś w nocy zaatakowałmojego mercedesa-benza.Nie chcę przez to powiedzieć, że jakiś nieuważny czy pijany kierowca poobijał go ipodrapał, a potem uciekł, nie zostawiwszy kartki pod wycieraczką.Chcę powiedzieć, że grzmocono w mójsamochód chyba kijami od baseballu.Ta elitarna maszyna, już nie nowa, ale trzy lata wcześniej wartaosiemnaście tysięcy dolarów, została pogruchotana z okrucieństwem trudnym do pojęcia  trudnym do pojęcianawet w sensie estetycznym, bo sportowe mercedesy są piękne, zwłaszcza te w srebmoszarym kolorze.Mójdrogi przyjaciel, George Swiebel, powiedział nawet kiedyś, z odrobiną gorzkiego podziwu:  Mordować %7łydów i produkować samochody, oto, co ci Niemcy potrafią naprawdę robić.Atak na mój samochód był dla mnie bolesny również w sensie socjologicznym, bo zawsze twierdziłem, żeznam swoje Chicago, i byłem przekonany, że chuligani też mają szacunek dla pięknych wozów.Niedawnoznaleziono samochód zatopiony w lagunie Washington Park i w bagażniku mężczyznę, który usiłował wyłamaćsię ze środka za pomocą narzędzi do zdejmowania kół.Najwyrazniej padł ofiarą bandytów, którzy obrabowaligo i postanowili utopić  pozbyć się świadka.Ale jak sobie przypominam, pomyślałem wtedy, że jegosamochód był tylko chevroletem.Nigdy by tak nie potraktowali mercedesa 280-SL.Powiedziałem mojejprzyjaciółce, Renacie, że mogą mnie dzgnąć nożem albo zadeptać na peronie Illinois Central, ale że mojemusamochodowi nikt nigdy nie zrobi krzywdy.A więc tego dnia rano skończyłem się jako wielkomiejski psycholog.Zrozumiałem natychmiast, że to niebyła żadna psychologia, tylko chełpliwość albo coś w rodzaju magii ochronnej.Widziałem, że w dużymmieście amerykańskim potrzebny jest gruby, solidny amortyzator, kry tyczna masa obojętności.Teorie też sąbardzo przydatne w budowaniu takiej ochronnej materii.Chodziło w każdym razie o to, żeby odwracaćniebezpieczeństwa.Ale to inferno głupców dogoniło mnie teraz.Mój elegancki samochód, moja lśniąca srebrnamotorowa sosjerka, której w ogóle nie miałem prawa kupować  człowiek mojego rodzaju, nawet nie dośćzrównoważony, żeby prowadzić taki klejnot  została okaleczona.Wszystko! Delikatny dach z przesuwanąpłytą, błotniki, maska, bagażnik, drzwi, zamek, reflektory, wytworny elegancki znak firmowy na chłodnicy wszystko było zmiażdżone, strzaskane.Nietłukące szyby wytrzymały, ale były chyba całe oplute.Szybęprzednią pokrywały białe kwiaty pęknięć.Doznał czegoś w rodzaju krystalicznego, wewnętrznego krwotoku.Ogarnięty zgrozą o mało się nie rozpłakałem.Miałem wrażenie, że mdleję.Ktoś zrobił z moim samochodem to, co podobno robią szczury, kiedy tysiącznymi chmarami przebiegająpomieszczenia składów i rozdzierają worki z mąką  dla czystej frajdy.Czułem takie samo rozdarcie w sercu.Mercedes należał do epoki, kiedy mój roczny dochód przewyższał sto tysięcy dolarów.Taki dochód zwróciłnaturalnie uwagę władz podatkowych, które teraz sprawdzały wszystkie wpływy, rokrocznie.Wyszedłemdzisiaj rano, żeby się spotkać z Williamem Murrą, tym świetnie ubranym, znakomitym, gładkim ekspertem,dyplomowanym księgowym, który bronił mnie w dwóch sprawach z rządem federalnym.Chociaż mój dochódspadł teraz do poziomu najniższego w ciągu wielu lat, dalej mnie ścigali.Tak naprawdę kupiłem mercedesa 280-SL przez moją przyjaciółkę Renatę.Na widok małego dodge a,którym jezdziłem, kiedyśmy się poznali, zawołała: Jak człowiek sławny może jezdzić takim samochodem? To chyba pomyłka.Usiłowałem jej wytłumaczyć, że za łatwo ulegam wpływom ludzi i rzeczy, żeby kupować samochód zaosiemnaście tysięcy dolarów.Trzeba się podciągnąć do poziomu takiej wspaniałej maszyny i w rezultacie niejest się sobą, kiedy się go prowadzi.Ale Renata puściła to mimo uszu.Powiedziała, że nie potrafię wydawaćpieniędzy, że się zaniedbuję, że cofam się przed możliwościami, jakie dał mi sukces, i że się go boję.Z zawodubyła dekoratorką wnętrz, więc styl i ostentacja były u niej czymś naturalnym.Nagle pojąłem.Ogarnął mnienastrój, który nazywam nastrojem Antoniusza i Kleopatry.Niech Tyber Rzym połknie5 [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl