[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tak siadywał godzinami, póki nie wróciła pani Zasielska, która mu z czasem nawet przestała dziękować za te usługi.Tego zresztą Szczygieł pragnął jak najmniej, bo bez wahania oddałby był majątek, gdyby go był miał, żeby mu tylko było wolno utulić do snu drogie maleństwo.Takie wypadki nieobecności pani Zasielskiej zdarzały się coraz częściej; odpowiednio do tego nie było więc w domu i Szczygła.Zostałem tedy sam, albo jakby sam.Coś tam właśnie smażyłem na literackiej patelni, więc właściwie byłem temu bardzo rad.Na strychowych szczytach naszych było tak cicho, jak na szczycie lodowca, chyba, że mróz trzeszczał, lub zadzwoniło coś w pustce; z prawej strony, gdzie mieszkał ,,on”, dochodziły długo w noc jakieś szmery; z lewej milczał w śmiertelnej niemocie Szczygieł przy posłaniu Haneczki, gwiazdy zaś w pogodną noc świeciły ponademną blade, jakby zamarłe na piekielnym mrozie.Nikt nie miał przyjść, ja nie miałem pójść do kogo.W takiej samotności człowiekowi się czasem zdaje, że na nic nie jest potrzebny, że się zabłąkał na ten podgwiezdny strych, niewiadomo po co i że gdyby tu zamarzł, nie byłoby w niebie, ani by sobie nikt tem długo głowy zaprzątał.Wtedy się, niewiadomo czemu, pragnie łez i jakiegoś serdecznego żalu.Łza to jest żywe stworzenie, które jest ciepłe, ma w sobie krew i żółć, zna jakieś tajemnice, bo narodzona jest w przepaści, więc się jej woła.To jest ostatnie żywe stworzenie, które nawiedza samotnego człowieka najbiedniejszym przeto na świecie jest ten człowiek, którego opuściły już nawet łzy.Bóg ze mną! Roi mi się coś smutno, choć wiem, że z jednej i drugiej strony są dokoła mnie żywi ludzie.To noc jest temu winna.Konająca wciąż i nie mogąca skonać lampa, nie jest w stanie odegnać mroku, który pełza ze wszystkich stron, jak plugawy zwierz, który się czai i pełza; przytem mieszkanie nasze powykręcane, pełne załamań i zakamarków, przypomina smoczą pieczarę, w której coś niesamowitego mieszka i coś niesamowitego co nocy na nowo się leże.Szczygieł dawno już mówił, że w tem mieszkaniu coś straszy.Zdaje się, że słusznie powiadał, bo mi ni stąd ni zowąd zaczyna bić serce i pot mi wychodzi na czoło; lecz to jedno jest dziwne, że strach nie z zewnątrz przychodzi, lecz z wewnątrz, gdzieś z pod żeber i pnie się ku sercu, potem aż do gardła sięga i do mózgu, bo się nagle wszystko dokoła poczyna kręcić i drgać w oczach, razem z tą suchotniczą, przerażoną lampą.Trę tedy dłonią czoło, jakbym chciał z głowy wytrzeć ten nieznany lęk, niewiadome przed czem.Przed tem zapewne co ma być, to bowiem, co było, nie było straszne, lecz chyba dziwne.Dość dziwna historja krótkiej wojny z tem, co szarzało z prochu, jak proch szare, płaskie, jak ziemia, rozrastające się, jak grzyb pod podłogą.— Nie, to właściwie nie było dziwne, to było wesołe, och i jak wesołe! Wywiesiliśmy sztandar, pomalowany na kolor krwi,.huczny i buńczuczny, taki pełen dostojności jak chorągiew Proroka; zaśpiewano: sztuka rodzica, dziewica! — i w szyku zwartym, pysznym, dumnym, z wieńcami na głowach, szła przed siebie armja zbawienia.Każdy miał w oczach, jak w sajdaku wiązkę piorunów, a na uściech pogardę.Pochód miał obejść całą ziemię dookoła i palić i niszczyć i siec i razić widokiem samej chorągwi, od której wichr, co nią łopotał, przybierał barwę serdecznej krwi.Dziewice wychodziły nago tym Cydom na spotkanie i każda chciała się oddać, by urodzić bohatera i półboga.Strach padł na wszystką, ziemię, a w posadach drżały kościelne wieże, albowiem stało się, co było przepowiedziane.W świętej malignie Apocalipsis i z hukiem miała pęknąć straszliwa pieczęć tajemnicy, pierwsza z siedmiu.Tak było i byłoby się stało strasznie i byłoby się miało pod koniec starożytnemu światu, gdyby popas tej armji, co szła z łap smoczych uwolnić najczystsza dziewicę, sztukę, nie był wypadł w narożnej knajpie.Wtedy sztandar, który miał serce we krwi, ochrzcili z koniaku i sodowej powiedzieli sonet do narodu.Opadł od krwawego płótna wichr i padł ciężko w proch, jak orzeł po strzale, przeto sztandar Obsiadły wróble, aż się zwinął boleśnie i drżał od wielkiego wstydu…Czasem, bardzo rzadko, zabłąkał się do tawerny cichutki jęk… Wtedy wszyscy stawiali oczy w słup, a ktoś, bardzo blady, mówił: Ona płacze! — Należało tedy podnieść srogi wrzask i śmiech, aby nie było słychać, jak gdzieś daleko wśród gruzów, na pustkowiu „ona płacze”; i wtedy narodził się śmiech, najdziwniejszy, jaki być może, bo rzucony w oczy ludzkie, pali je, jak kwas siarczany, wepchnięty w usta, dławi, ciśnięty w powietrze, zaraża je, jak mór.To się djabli śmiali, nie ludzie.Śmiech ten łopotał i tłukł się po ciasnym, zadymionym lokalu, jakby całe wojsko nietoperzy.I wszystko było śmieszne; i niebo i ziemia, i słońce i ludzie, wszystko święte i wszystko nieświęte.A żabi rechot z ludzkiego bagniska odpowiadał chórem.Kiedy nie było już skąd wziąć garści tego śmiechu, wtedy wpadliśmy na doskonały pomysł ośmieszenia własnego serca.Aż dziw, że taki wynalazek cudowny tak późno przyszedł do głowy młodej, szalonej, luciferowej, pełnej buntu, błyskawic i oparów z wódki
[ Pobierz całość w formacie PDF ]