[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wokół domu Corbiego zgromadził się tłum.— Złe wieści rozchodzą się szybko, Sir — odezwał się wreszcie Pudełko.— Nieprawdaż? Ludzie, zróbcie przejście — zawołał Pułkownik i wszedł do domu.— Zawsze jest taki porządny?— Tak, Sir.Miał obsesję na punkcie porządku i robienia wszystkiego po kolei.— To dziwne, ale rozciągał tę zasadę nawet na regularne nocne spacery.Pudełko zagryzł wargę.Zastanawiał się, czy powinien prze­kazać Pułkownikowi wiadomość od Corbiego.Stwierdził jed­nak, że jeszcze nie nadszedł właściwy czas.— Na górze? — zapytał Pułkownik mężczyznę, który zna­lazł Corbiego.— Tak, Sir.Pudełko pobiegł przodem.Chwycił owiniętą w nieprzema­kalny materiał paczkę i bez zastanowienia próbował wsunąć ją do kieszeni.— Synu.Pudełko odwrócił się.Słodki stał w progu, marszcząc brwi.— Co robisz?Pułkownik był najbardziej budzącą respekt osobą, jaką Pudełko mógł sobie wyobrazić.Bardziej nawet niż jego ojciec, który był człowiekiem szorstkim i wymagającym.Nie wiedział, jak zareagować, więc stał tylko i drżał na całym ciele.Pułkownik wyciągnął rękę, a Pudełko posłusznie oddał mu paczkę.— Co robiłeś, synu?— No.Sir.Pewnego dnia.— Tak? — Słodki badał Corbiego nie dotykając go.—Tak? Wyrzuć to z siebie.— Poprosił mnie o wysłanie listu, gdyby coś mu się stało.Jakby wiedział, że jego czas się zbliża.Powiedział, że opakuje go w nieprzemakalny materiał.Na wypadek deszczu i tak dalej, Sir.— Rozumiem.— Pułkownik musnął palcami policzek Cor­biego.Odłożył paczkę na stół i znów pochylił się nad nim.Uniósł jedną z powiek Corbiego.Źrenica zareagowała.— Hmm — mruknął i dotknął jego czoła.— Hmm.— W paru miejscach mocniej nacisnął palcami.Nic, żadnej reakcji.— Cie­kawe.Nie wygląda na zawał.— Co innego mogłoby to być, Sir?Pułkownik Słodki wyprostował się.— Może powinieneś to wiedzieć lepiej niż ja.— Sir?— Wspomniałeś, że Corbie spodziewał się czegoś.— Nie całkiem.Obawiał się czegoś, co mogłoby się zdarzyć.Mówił, jakby czuł, że się zestarzał i jego czas się kończy.Może wiedział coś, o czym nigdy nikomu nie powiedział.— Może.Ach, Holts.— Powitał weterynarza.Mężczyzna zbadał pacjenta tak samo jak Pułkownik.Wreszcie wypros­tował się i wzruszył ramionami.— Nic nie mogę zrobić — oznajmił.— Lepiej przenieśmy go gdzieś, gdzie będziemy mogli go obserwować—zdecydował Pułkownik.— Zajmij się tym, synu.Jeśli nie wyjdzie z tego wkrótce, będziemy musieli karmić go na siłę.— Przeszedł się po pokoju, sprawdzając tytuły tuzinów książek.— Uczony człowiek z ciebie, Corbie.Domyślałem się tego i zawsze zastanawiałem się, kim naprawdę byłeś.Pudełko bardzo martwił się o przyjaciela.— Sir, myślę, że w przeszłości Corbie był kimś ważnym w jednym z Miast Klejnotów, ale szczęście odwróciło się od niego i zaciągnął się do wojska.— Porozmawiamy o tym, kiedy już go przeniesiemy.Chodźmy.Pułkownik wydawał się bardzo zamyślony.Może powinie­nem przekazać mu wiadomość Corbiego — zastanawiał się Pudełko, podążając za nim.26.W DRODZEPo trzech dniach, w czasie których wraz z Tropicielem wróciliśmy na miejsce naszego lądowania i załadowaliśmy wóz, ruszyliśmy na północ ku Występowi.Zaczynałem zastanawiać się, czy się nie pomyliłem, gdyż nadal nie było ani śladu Goblina i Jednookiego.Niepotrzebnie się jednak martwiłem.Czekali na nas w po­bliżu Meystriktu, fortecy w Występie, którą Kompania zajęła kiedyś w imieniu Pani.Siedzieli z dala od drogi, wśród drzew i przygotowywali się do kolacji.Już z daleka słyszeliśmy ich kłótnie.— A ja utrzymuję, że to twoja wina, ty poczwaro, przynęto na ryby! — wrzeszczał Goblin.— Gdybyś miał mózg, to zamieniłbym ci go w pudding za to, w co mnie wpakowałeś.— Moja wina.Moja wina.Bogowie! Okłamuje nawet sa­mego siebie.To był twój pomysł, ty cuchnąca ropucho! Rozej­rzyj się.Meystrikt ciągnie się dokoła tego wzgórza.Będą nas tam pamiętać nawet lepiej niż w Różach.Zadam ci tylko jedno pytanie.Jak przedostaniemy się przez niego, żeby nie po­derżnęli nam gardeł?Odetchnąłem z ulgą i skierowałem się w stronę, z której dochodziły głosy.— Mają konie — powiedziałem do Tropiciela.— Jak myślisz, gdzie je zdobyli? Może wygrali je w karty, uciekając się do małego oszustwa — łudziłem się.— Jeśli Jednooki pozwolił na to Goblinowi.— Jednooki oszukiwał równie nieporadnie, jak grał.— Ty i twoje przeklęte amulety — piszczał Goblin.— To wspaniale, że Pani nie może go znaleźć, ale my także.— Moje amulety? Moje? A kto, do diabła, mu je dał?— A kto ułożył zaklęcia?— A kto je rzucił? Powiedz mi, ropusza twarzo.Powiedz mi to.Zatrzymałem wóz w krzakach i pieszo poszedłem na skraj polany.Tropiciel podążył za mną.Nawet Pies Zabójca Ropuch przyszedł popatrzeć.— Ręce do góry, Buntownicy! — wrzasnąłem.— Pierwszy, który się ruszy, jest trupem.Głupi Konował.Naprawdę głupi.Ich reakcja była błys­kawiczna.Omal mnie nie zabili.Wypuścili świecącą chmurę owadów, przypominających duże chrabąszcze, które rzuciły się na nas, jakby od miesiąca nie jadły kolacji.Pies Zabójca Ropuch warczał i kłapał zębami.— Odwołajcie to, pajace—wrzasnąłem.—To ja, Konował.— Kto to jest Konował? — zapytał Jednooki Goblina.— Znasz kogoś imieniem Konował?— Tak, ale nie sądzę, byśmy powinni przestać — od­powiedział Goblin.— Zasłużył sobie na to [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl