[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Pogoda nie będzie lepsza, Konowale.Ten facet dobrze wie, co się dzieje — odpowiedział ponuro.— O co chodzi?— Umiem liczyć, Konowale.Czego spodziewasz się po facecie, któremu został tydzień życia?Poczułem ucisk w żołądku.Tak, starałem się unikać tego typu myśli, ale.— Niejeden raz byliśmy w tarapatach.W Jałowcu, Stopniu Łzy, Berylu.I wy dostawaliśmy się z nich.— Cały czas to sobie powtarzam.— A jak Pupilka?— Martwi się.A coś myślał? Znalazła się między młotem a kowadłem.— Pani zapomniała o niej.— Nie pozwól, żeby szczególne względy, jakimi cię darzy, zagłuszyły twój zdrowy rozsądek — parsknął.— Dobra rada — przyznałem.— Ale niepotrzebna.Przejrzałem ją na wylot.— Zamierzasz z nią iść?— Nie mógłbym przepuścić takiej okazji.Nie wiesz przypadkiem, gdzie mogę zdobyć parę śniegowców?Na jego twarzy pojawił się znajomy, szatański uśmieszek.— Znam kilku chłopaków.nie będę wspominał nazwisk, bo wiesz, jak to jest.W każdym razie, ostatniej nocy podprowadzili pół tuzina par z Arsenału Straży.Wartownik zasnął na posterunku.Uśmiechnąłem się i mrugnąłem do niego okiem.Nie widziałem, żeby kręcili się po koszarach, a jednak nie siedzieli bezczynnie.— Dwie pary zanieśliśmy Pupilce, tak na wszelki wypadek.Zostały jeszcze cztery.Mam pewien plan.— Tak?— Tak.Wspaniały, jeśli mogę tak powiedzieć.Zobaczysz.— Gdzie są buty? Kiedy wyruszacie?— Spotkaj się z nami w palarni, kiedy Schwytani się wyniosą.Kilku Strażników przyszło na śniadanie.Wyglądali na wyczerpanych i narzekali.Jednooki wyszedł, zostawiając mnie w głębokim zamyśleniu.Co oni knują?— Bierz swoje rękawiczki i płaszcz, Konowale — powiedziała Pani, wchodząc do jadalni.— Już czas.Otworzyłem usta.— Idziesz?— Ale.— Rozpaczliwie szukałem wymówki.— Jeśli polecimy, to ktoś będzie musiał obejść się bez dywanu.Spojrzała na mnie zdziwiona.— Kulawiec zostaje.Chodź.Zabierz rzeczy.Ruszyłem za nią z ociąganiem.Mijając Goblina, zakłopotany pokręciłem głową.Zanim wystartowaliśmy, Pani odwróciła się i podała mi coś.— Co to jest?— Lepiej załóż to, jeśli nie chcesz wchodzić do Krainy Kurhanów bez amuletu.— Aha.Bransoletka wyglądała niepozornie — kilka marnych jaspisów na kruchej skórze — lecz gdy zapiąłem ją na nadgarstku, poczułem jej moc.Wolno przelecieliśmy nad dachami.Były jedynymi, widocznymi punktami nawigacyjnymi.Dalej na otwartej przestrzeni nie było nic.Na szczęście Pani miała jeszcze inne źródła.Okrążyliśmy Krainę Kurhanów, zniżając lot nad rzeką tak, że woda znajdowała się jard pod nami.— Skuta lodem — stwierdziłem.Pani nie odpowiedziała.Uważnie obserwowała linię brzegową.Rzeka wdarła się już do Krainy.W wielu miejscach brzeg obsunął się, odkrywając szkielety.Skrzywiłem się z niesmakiem.Stopniowo przyprószał je śnieg.— Zdaje się, że przybyliśmy w ostatniej chwili — powiedziałem.— Uhm — przytaknęła.Kilka razy zauważyłem inne dywany, patrolujące teren.Nagle coś przyciągnęło moją uwagę.— Tam na dole!— Co?— Wydawało mi się, że widziałem ślady.— Możliwe.Pies Zabójca Ropuch jest w pobliżu.O rany!— Już czas — powiedziała i skręciła w kierunku Wielkiego Kurhanu.Osiedliśmy na niskim wzniesieniu.Pani wysiadła, a ja podążyłem za nią.Wkrótce wylądowały pozostałe dywany.Było nas sześciu — czterej Schwytani, Pani i ja, przerażony stary lekarz, stojący kilka jardów od rozpaczy świata.Jeden ze Schwytanych przyniósł łopaty i wszyscy, bez wyjątków, wzięliśmy się do pracy.A nie była łatwa, gdyż porośnięta chaszczami ziemia zamarzła na kość.Pani pocieszyła nas, że Bomanz jest ledwie przykryty.Wydawało się, że będziemy kopać i kopać w nieskończoność.Wreszcie odkryliśmy coś, co przypominało człowieka, a Pani zapewniła nas, że to Bomanz.Moja łopata stuknęła o coś przy ostatnim zamachu.Pomyślałem, że to kamień, ale nachyliłem się, by sprawdzić.Odgarnąłem zamarzniętą ziemię i.Odskoczyłem od dziury, z wrażenia nie mogąc wykrztusić ani słowa.Pani podeszła bliżej.Rozległ się przeraźliwy śmiech.— Konował znalazł smoka, a dokładniej jego szczękę.Wolałem wycofać się w kierunku dywanu.Nagle coś wielkiego przeskoczyło go i warknęło basowo.Odskoczyłem w bok i wpadłem w zaspę.Zewsząd dochodziły krzyki i warczenia.Kiedy wynurzyłem się, było już po wszystkim.Zobaczyłem uciekającego Psa Zabójcę Ropuch.Był dość przestraszony.Pani i Schwytani byli przygotowani na spotkanie z nim.— Dlaczego nikt mnie nie ostrzegł? — jęknąłem.— Przejrzałby cię.Żałuję tylko, że nie okaleczyliśmy go.Dwóch Schwytanych, prawdopodobnie mężczyźni, podniosło Bomanza.Był sztywny, jak posąg, lecz było w nim coś, co nawet ja mogłem wyczuć.Jakaś iskra, która sprawiała, że nikt nie uznałby go za zmarłego.Zanieśli go na dywan.Ledwie wyczuwaliśmy złość kotłującą się w pagórku.Można było porównać ją do brzęczenia muchy w pokoju.Ziemią wstrząsnęło tylko jedno, mocne uderzenie.Wystarczający dowód, że Dominator był absolutnie pewien zwycięstwa, a my tylko drażniliśmy go.Dywan, na którym położono Bomanza, odleciał.Potem następny.Usiadłem na swoim miejscu i chciałem, żeby Pani jak najszybciej mnie stamtąd zabrała.Od strony miasta dobiegła nas mieszanina warczenia i krzyków.Wśród opadających płatków śniegu rozbłysło jaskrawe światło.— Wiedziałem — jęknąłem przerażony.Pies Zabójca Ropuch znalazł Jednookiego i Goblina.Kolejny dywan wzniósł się w powietrze.Pani wsiadła wreszcie na nasz i zamknęła kopułę.— Głupcy — powiedziała.— Co oni zrobili?Nie odpowiedziałem.Niczego nie zauważyła, gdyż całą uwagę skupiła na dywanie, który nie zachowywał się jak należy.Coś przyciągało go w stronę Wielkiego Kurhanu.Ale ja zauważyłem.Ohydna twarz Tropiciela przemknęła na wysokości moich oczu.Niósł Syna Drzewa.Za nim skradał się Pies Zabójca Ropuch.Potwór stracił połowę twarzy i biegł na trzech łapach, ale był dość sprawny, by dopaść Tropiciela.Pani zobaczyła Psa Zabójcę Ropuch i zawróciła dywan.Systematycznie zrzuciła osiem trzydziestostopowych włóczni.Żadna nie chybiła celu.Pies Zabójca Ropuch, naszpikowany pociskami i trawiony przez płomienie, skoczył do Wielkiej Tragicznej Rzeki.Zniknął pod taflą lodu i nie wyszedł.— To powinno chwilowo wyłączyć go z gry
[ Pobierz całość w formacie PDF ]