[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Masz szczęście.Też chciałabym móc tak o sobie powiedzieć.- Czy mogę wiedzieć, jak się nazywasz? Uśmiechnęła się.- Jestem Promienista Cim.Podoba ci się to imię? Dotknąłem mojej brody.- Mój ojciec chciał mnie nazwać Siedem Śniegów, bo tak się u nas często nazywa córki, ale urodzilam się akurat wtedy, kiedy był na łodzi.Zanim wrócił, moja matka wstała już z łóżka i zobaczyła przypominającą jasną gwiazdkę Cim, która śmigała z drzewa na drzewo i nie czekając na niego, nadała mi imię.Rozłożyliśmy się obozem, kiedy słońce dotykało już niemal horyzontu.Sądząc po świeżości śladu, od Wielkich Sań dzieli nas nie więcej niż parę kilometrów – na szlaku prawie nie ma zasp, a śnieg jest tak ubity, że nawet przy słabym wietrze, takim jaki mieliśmy dzisiaj, można żeglować z całkiem przyzwoitą prędkością.Sądzę, że gdyby wiało choćby trochę mocniej – albo gdyby sanie nie były obciążone dodatkowym ciężarem Cim – już dzisiaj zakończyłbym pościg.Kusiło mnie, żeby żeglować i w nocy, ale przypomniałem sobie, czym to może grozić i z ciężkim sercem zatrzymałem się zawczasu, byśmy mogli jeszcze przygotować sobie jakieś schronienie.Cim znała się na tym nieporównywalnie lepiej ode mnie.Zamierzałem rozbić obóz na odkrytym terenie, możliwie blisko szlaku, ona jednak poradziła mi skierować się do małego zagłębienia gruntu kilkaset metrów dalej.Płynie tutaj strumień i jest sporo drewna na opał, a także trochę grubszych konarów, z których można wybudować coś w rodzaju wiatrochronu.Powiedziałem jej, że nie mam żadnej żywności, ona jednak tylko się roześmiała i kazała mi zrobić dużym kamieniem przerębel w lodzie.Ryby pierzchły we wszystkie strony, ale po chwili, kiedy Promienista Cim wsadziła do wody swą pałkę, z którą ani na moment się.nie rozstawała, wypłynęły brzuchami do góry na pokrytej cienkim lodem płyciźnie kilkanaście metrów w dół strumienia.Nie pozostało nam nic innego, jak tylko wybić tam w lodzie kolejną dziurę i wyłowić kijami i gałęziami tyle ryb, ile się.dało.Zjedliśmy obfitą kolację, a teraz Cim już śpi.Wiatr coraz wyraźniej przybiera na sile i jeżeli Wielkie Sanie zatrzymają się w nocy choćby na kilka godzin, to myślę, że mamy duże szansę dogonić je przed jutrzejszym popołudniem.Jeżeli nam się to nie uda, to czeka nas kolejny dzień pościgu.Siódmy dzień.Jak zwykle przesłuchałem wszystko, co powiedziałem wczoraj i wydaje mi się, że od tamtej chwili minęło znacznie więcej, niż tylko jeden dzień, chociaż właściwie nie ma zbytnio o czym opowiadać.Zaraz po skończeniu nagrywania zapadłem w sen.Nasze schronienie miało ściany tylko z trzech stron – coś jak szałas Poszukiwacza Gniazd – zaś w miejscu czwartej rozpaliliśmy ognisko.Pozwoliłem Cim spać tuż przy nim, nie dlatego, żebym żywił jakieś głupie przesądy na temat kobiecej słabości, ale dlatego, że jestem pewien, iż jej futra, aczkolwiek rzeczywiście piękne, nie są tak ciepłe jak mój pikowany kombinezon.Gdzieś w środku nocy obudziłem się, by stwierdzić, że ogień prawie wygasł.Cim drżała przez sen z zimna, ja zaś nie mogłem nigdzie znaleźć przygotowanego przez nas na noc zapasu drewna.Najwidoczniej zdążyła już je całe zużyć.Zrobiło mi się wstyd, że to ona czuwała do tej pory, by ogień nie wygasł, toteż przestąpiłem przez nią ostrożnie i wyszedłem przynieść trochę opału.Na niebie świeciły obydwa księżyce.Ich blask odbijał się w nieskazitelnie białym śniegu, na którego tle wąskie pasy wolnej od lodu wody wyglądały jak rozrzucone niedbale ścinki czarnej wstążki.Wyzbieraliśmy już drewno w bezpośredniej bliskości naszego schronienia, toteż poszedłem jakieś dwieście metrów w dół strumienia i wróciłem z pełnym naręczem gałęzi.W pierwszej chwili pomyślałem, że mam halucynacje – podwójne księżycowe cienie (drzew, jak w pierwszej chwili pomyślałem), zdawały się być skupione koło naszego przygasającego ogniska.W pewnej chwili jeden z nich nachylił się i podniósł z ziemi jakiś miękki ciężar.Kiedy się odwrócił, światło obydwu księżyców padło na twarz Cim; jej głowa zwieszała się bezwładnie w dół, zaś policzki zdawały się być bielsze i bardziej bezkrwiste od śniegu.Cisnąłem mój ładunek w śnieg, z wyjątkiem najgrubszego i najdłuższego konaru i z krzykiem rzuciłem się w ich stronę.Było to głupie i żałosne, bowiem, jak się po chwili przekonałem, napastników było czterech, a każdy z nich miał co najmniej trzy metry wzrostu.Mimo to udało mi się zadać cios
[ Pobierz całość w formacie PDF ]