[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Wszystko zaczęło się od drobnej sprawy, która osobiejako tako wykształconej nie sprawiłaby najmniejszego kłopotu, alekomuś, kto tak jak ja ukończył zaledwie kilka klas w marnejosiedlowej szkółce, zdawała się czarną magią.Kiedy więc ojedenastej w nocy zasiadłam do wypisywania pierwszego w moimżyciu rachunku, który miałam oddać nazajutrz rano, stwierdziłam zprzerażeniem, że nie potrafię sformułować na papierze, ile mi sięnależy za wykonaną pracę.Był listopad.Już od południa niebo z wolna przybierało barwęoślego brzucha, a pod wieczór lunął deszcz, preludium nawałnicynadchodzącej znad Morza Zródziemnego; takiej, która zwala drzewa,zrywa linie wysokiego napięcia i więzi ludzi w domach, gdzie skulenipod kołdrą szepczą żarliwe litanie do świętej Barbary.Tuż przedzmianą pogody Dżamila odniosła gotowe stroje do rezydencji FrauHeinz.Moje pierwsze dzieła - dwie suknie wieczorowe, dwakostiumy i komplet do tenisa - zostały zdjęte z wieszaków, gdzieczekały na ostatnie prasowanie, a potem pieczołowicie zapakowane wpłócienne worki i odtransportowane na miejsce przeznaczenia.Dżamila kursowała trzy razy, a za ostatnim wróciła z zaskakującymżądaniem:- Frau Heinz powiedzieć, że jutro rano Dżamila jej przynieśćrachunek w markach niemieckich.Resztki mojej nadziei rozwiały się, gdy wręczyła mi kopertę zlistem, w którym Niemka sformułowała polecenie na piśmie.Usiadłam, żeby się spokojnie zastanowić, jak, u diabła, możewyglądać taki rachunek, i po raz pierwszy zawiodła mnie pamięć, jakdotąd moja najwierniejsza sojuszniczka.Zabrnęłam w ślepy zaułek.Kiedy urządzałam własną pracownię, kiedy szyłam pierwsze stroje,wskazówek szukałam zawsze we wspomnieniach ze świata doniManueli.Wszystko, czego się nauczyłam w salonie przy ulicyZurbano, czynności powtarzane tak często, że stały się nawykiem,zapamiętane z tamtych czasów sceny i obrazy dostarczały miinspiracji koniecznej, bym mogła odnieść sukces.Wiedziałamdokładnie, jak powinna funkcjonować dobra pracownia krawiecka,potrafiłam wziąć miarę, zrobić wykrój, splisować spódnicę, wszyćrękawy i zaprasować klapy, lecz w całym katalogu moich wspomnieńi umiejętności nie znalazłam instrukcji, jak wystawić fakturę.WMadrycie często zanosiłam rachunki klientkom; niekiedy nawetwracałam z zapłatą w kieszeni.Nigdy jednak nie przyszło mi dogłowy, żeby zajrzeć do koperty i zobaczyć, jak coś takiego wygląda.W pierwszej chwili chciałam biec do Candelarii, ale widoknieprzeniknionych ciemności za oknem, chłostanych deszczem i razpo raz rozcinanych błyskawicami, prędko odwiódł mnie od tegopomysłu.W obliczu takiej scenerii droga do pensjonatu jawiła mi sięjako stroma, przepaścista ścieżka, wiodąca w otchłań piekieł.Postanowiłam zatem wymyślić coś sama: wyposażona w papier iołówek zasiadłam przy kuchennym stole, gotowa do pracy.Półtorejgodziny pózniej tkwiłam w tym samym miejscu, nad tysiącemrozrzuconych wokół zgniecionych karteczek, po raz piąty strugającnożem stępiony ołówek, i nadal nie wiedziałam, jak przeliczyć namarki pięćdziesiąt pięć duros, bo tyle właśnie miałam otrzymać odNiemki.I wówczas, w środku nocy, coś stuknęło głośno w szybę.Skoczyłam na równe nogi tak gwałtownie, że aż przewróciłamkrzesło.Zobaczyłam światło w kuchni naprzeciwko i przez strugideszczu dostrzegłam pulchną postać mojego sąsiada Felixa: rzadkie,kręcone włosy, okulary i ramię, którym właśnie brał zamach, byrzucić w moje okno kolejną garścią migdałów.Rozzłoszczona,wychyliłam się przez parapet, żeby zażądać wyjaśnień owegoniezrozumiałego zachowania, ale zanim zdążyłam powiedzieć słowo,dotarł do mnie jego głos, zagłuszany przez bębnienie ciężkich kropli oterakotę na dnie podwórka studni, lecz całkiem wyrazny:- Potrzebuję schronienia.Boję się burzy.Mogłam go zapytać, czy przypadkiem nie zwariował.Mogłampowiedzieć, że mnie okropnie przestraszył, krzyknąć, że jestkretynem, i po prostu zatrzasnąć okno.Jednak nic takiego niezrobiłam, bo nagle błysnęła mi w głowie myśl, że może wartoskorzystać z okazji.- Pozwolę ci wejść, jeżeli mi pomożesz - oznajmiłam,przechodząc mimowolnie na ty".- Otwieraj drzwi, już pędzę.Wiedział oczywiście, iż dwieście dwadzieścia pięć peset dawałopo zamianie dwanaście reichsmarek i pięćdziesiąt fenigów.Wiedziałrównież, że wiarygodna faktura nie może być byle jakim świstkiem,nabazgranym tępym ołówkiem.Cofnął się do domu i wrócił po chwiliz kilkoma arkuszami angielskiego papieru w kolorze kości słoniowej ipiórem Watermana, które tryskało fioletowym atramentem, gdykreślił wytworne zawijasy.Użył całej swojej inwencji, której mu niebrakowało, i całego swojego talentu, którego również mu niebrakowało, i w niespełna pół godziny, w piżamie i wśród hukugrzmotów, nie tylko wypisał elegancki rachunek, od jakiego oko byzbielało każdej europejskiej krawcowej w Afryce Północnej, ale wdodatku nadał nazwę mojej firmie.Narodziła się Chez Sirah.Felix Aranda był dziwnym człowiekiem.Dowcipnym,obdarzonym bujną wyobraznią, wykształconym.Wścibskimkpiarzem, trochę ekscentrycznym i ciut impertynenckim.Nocneperegrynacje do mojego mieszkania weszły mu w krew.Nie bywał umnie codziennie, ale przychodził często.Czasami nie widywaliśmysię przez trzy lub cztery dni, czasami wpadał pięć razy w tygodniu.Albo sześć.Albo siedem.Częstotliwość owych spotkań zależała nieod nas, lecz od stadium upojenia jego matki.Za drzwiaminaprzeciwko, w świecie dziwnych rodzinnych więzi, rozgrywał sięmroczny dramat
[ Pobierz całość w formacie PDF ]