[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Poruszyła na próbę parą malutkich rączeki nóg.Zachwiała się i upadła; to znaczy jej małe ciało zachwiało się i upadło.Jejnormalne ciało stało bez ruchu na środku pokoju, śledząc wszystko.Wstała.Zcianka flakonu była śliska i nieprzyjemna.Z powrotem skoncentro-55wała uwagę na swoim normalnym ciele i podeszła do stołu.Ostrożnie podniosłaflakon i uwolniła swoje mniejsze wcielenie.Po raz pierwszy mogła obejrzeć własne ciało z odległości.Stała nieruchomo obok stołu, podczas gdy jej maleńkie wcielenie oglądało jąkawałek po kawałku.Chciała się roześmiać.Jakże ogromna teraz była! Potężna,o brązowym odcieniu skóry.Ogromne ramiona, szyja i gigantyczna twarz.Patrzą-ce na nią czarne oczy, czerwone usta i białe, wilgotne zęby.Stwierdziła, że lepiej jest, gdy kieruje każdym ciałem oddzielnie.Najpierwskoncentrowała się na ubraniu swojego normalnego ciała.Kiedy wkładała dżinsyi bluzkę, dziesięciocentymetrowa figurka stała nieruchomo.Nałożyła kurtkę i bu-ty, rozpuściła włosy i starła olejek z twarzy i rąk.Następnie wzięła małą figurkęi włożyła ją do kieszeni na wysokości piersi.Dziwne uczucie być niesionym we własnej kieszeni.Kiedy wyszła z pokojui ruszyła holem, cały czas czuła szorstką powierzchnię materiału, który ją dławił,oraz dudnienie serca.Pierś unosiła się i opadała przy każdym oddechu; rzucałonią na boki jak tratwą na wzburzonym morzu.Noc była chłodna.Mary biegła szybko, przez bramę i na ulicę.Do miasta byłniecały kilometr; Peter bez wątpienia znajdował się w swojej pracowni w stodole.W dole rozciągało się Millgate.Z rzadka tylko pojawiało się światło; większośćulic i budynków było nie oświetlonych.Po kilku minutach dotarła do przedmie-ścia i pobiegła opuszczoną boczną ulicą.Pensjonat znajdował się w centrum mia-sta na ulicy Jeffersona.Stodoła stała niedaleko za nim.Dotarła do ulicy Dudleya i zatrzymała się.Coś się przed nią działo.Po chwili ostrożnie ruszyła do przodu.Miała przed sobą podwójny ciąg opusz-czonych sklepów.Niszczały od lat, od tak dawna, jak sięgała pamięcią.Nikt tędynie chodził.Całe sąsiedztwo było opuszczone, to znaczy z a z w y c z a j opusz-czone.Przecznicę dalej, na środku ulicy stało dwóch mężczyzn.Machali rękomai krzyczeli do siebie.Pewnie jacyś pijacy z barów na ulicy Jeffersona, pomy-ślała.Mieli ochrypłe głosy i poruszali się niezgrabnie.Nieraz widziała pijakówchodzących ulicami, lecz akurat nie to ją interesowało.Ostrożnie podeszła bliżej, aby się im dokładniej przyjrzeć.Nie stali bezczynnie.Coś robili.Krzyczeli i gestykulowali wyraznie podeks-cytowani.Echa ich głosów przewalały się po opuszczonych ulicach.Byli tak po-chłonięci swoim zajęciem, że nawet nie zauważyli, jak podeszła do nich.Jednegoz nich, starszego, siwowłosego mężczyzny nie znała.Drugim był Ted Barton.Jegowidok zaskoczył ją.Co tu robi, stojąc na środku nie oświetlonej ulicy, machającrękoma i krzycząc z całych sił?Rząd walących się, opuszczonych sklepów między nimi wyglądał dziwnie.Miały jakiś niesamowity, nieziemski wygląd.Nikła, ledwie widoczna poświataotaczała zapadnięte dachy i werandy, a z rozbitych okien emanowało jakieś za-gadkowe światło.To światło wydawało się zródłem podniecenia obu mężczyzn.Coraz szybciej biegali tam i z powrotem, podskakując, klnąc i krzycząc przy tym.Zwiatło stawało się coraz jaśniejsze.Opuszczone sklepy jakby falowały, nik-nęły jak stare napisy.Z każdą chwilą wydawały się mniej widoczne. Teraz! krzyknął w pewnym momencie starzec.56Walące się sklepy znikały.Całkowicie.Ich miejsce zajmowało coś innego.Tocoś tworzyło się szybko.Zarysy sklepów jakby się zawahały, zesztywniały i po-tem szybko skurczyły.I wówczas zobaczyła, co zaczęło się wynurzać, zajmującich miejsce.To nie były sklepy, lecz jakaś płaska powierzchnia, trawa, niewielki budyneki coś jeszcze.Niewyrazny kształt w samym środku.Barton i jego kolega podbieglitam, wyraznie podnieceni. Jest! krzyknął starzec. Zrobił pan to nie tak.Ta lufa.Ona jest dłuższa. Nie, nie jest.Niech pan podejdzie tutaj i skoncentruje się na lawecie.Tędy. Co z tą lufą? Jest zła! Oczywiście, że nie.Niech mi pan pomoże z tą lawetą.Tu powinna byćtakże piramida z kul armatnich. Racja.Pięć lub sześć. I mosiężna tablica. Tak, tablica również.Z napisem.Nie odtworzymy właściwie tego szczegó-łu.Kiedy obaj mężczyzni koncentrowali się na szybko formującej się armacie,skraje parku zaczęły niknąć i na ich miejscu zaczęły pojawiać się zarysy sklepów.Barton dostrzegł to.Wyprostował się z dzikim okrzykiem na ustach i skoncen-trował się na skrajach parku.Machając rękoma i krzycząc, doprowadził do tego,że sklepy zniknęły.Zafalowały i rozpłynęły się, a skraje parku nabrały trwałegowyglądu. Zcieżka krzyknął starzec. Niech pan nie zapomni o ścieżce. A co z ławkami? Niech się pan nimi zajmie.Ja zajmę się armatą. Niech pan nie zapomni o kulach armatnich! Barton pobiegł skoncentro-wać się na ławce.Biegał tam i z powrotem, tworząc jedną po drugiej.W ciągukilku minut miał już sześć lub siedem zamglonych zielonych ławek majaczącychw nikłym świetle gwiazd. A co z masztem? krzyknął. Co ma być? Gdzie stał? Nie pamiętam! Tu.Obok estrady. Wydaje mi się, że nie.Stal przy fontannie.Musimy to sobie przypomnieć.Obaj skoncentrowali uwagę na innej części parku.Po chwili zaczął wynurzaćsię mglisty okrągły kształt.Stara mosiężna kolumna i betonowa fontanna.Obajwykrzyknęli w zachwycie.Mary westchnęła: z fontanny wolno wypływała woda. Jest! krzyknął radośnie Barton, machając czymś metalowym. Nie-raz w niej brodziłem.Pamięta pan? Dzieciaki często zdejmowały buty i brodziływ niej. No pewnie.Jasne, że sobie przypominam.Co z tym masztem?Nie byli zgodni w tej kwestii.Starzec skoncentrował się na jednym miejscu,Barton zaś na innym.W tym czasie fontanna zaczęła niknąć i musieli przerwać,aby ją z powrotem odtworzyć. Który na nim był? zapytał Barton. Który sztandar? Oba. Nie.Sztandar Konfederacji. Nie ma pan racji.Tam był gwiazdzisty sztandar.57 Już wiem.Jestem tego całkowicie pewny! Barton ustalił w końcu wła-ściwe miejsce.Niewielka betonowa podstawa i mglisty maszt zaczęły się szybkowyłaniać. Jest! krzyknął z zadowoleniem. Jest! A teraz sztandar.Niech pan nie zapomni o sztandarze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]