[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. I dzieci.Wszyscy mają tłuszczyk.Co wieczór jedząmięso.A chłopcy to już w ogóle są niezle grubi.Po uszy białka U-Tex. Przesadzasz. Grubsi niż my.Lao Xia drapie się po żebrach. Od ciebie to i bambus jest grubszy.Tranh patrzy, jak Ma Ping otwiera drzwi fabryki i wślizguje się do środka.Przeszłość toprzeszłość.Rozpamiętywanie to obłęd.Nic mu nie przyniesie.Nie ma już zegarków na rękę,konkubin, fajek z opium i nefrytowych rzezb przedstawiających wdzięczne kształty Guanyin.Nie ma pięknych kliprów wpływających do portu z fortuną w ładowni.Kręci głową i oddajeHu prawie wypalonego skręta, żeby mógł wysypać z niego resztkę tytoniu na pózniej.Wprzeszłości nie ma już nic.Ma to przeszłość.Firma handlowa Trzy Bogactwa to przeszłość.Im szybciej sobie to uświadomi, tym szybciej uda mu się wylezć z tego parszywego dołu.Nagle z tyłu ktoś wykrzykuje: Wei! Ty, łysy! Nie stałeś tu! Stawaj na końcu, jak każdy! Na końcu?! odkrzykuje Lao Xia. Nie bądz głupi! Macha na kolejkę przed sobą.Ile setek jest przed nami? To żadna różnica, gdzie on stanie!Do awantury przyłączają się inni.Też protestują. Idz na koniec! Pai dui! Pai dui! Harmider wzmaga się, policjanci ruszają wzdłużkolejki, nonszalancko kołysząc pałkami.To nie białe koszule, ale też nie kochają głodnychżółtokarciarzy.Tranh uspokaja tłum i Lao Xia. Jasne.Pewnie.Idę na koniec.To i tak bez znaczenia. %7łegna się i idzie na tył krętegożółtego węża, szukając jego ogona.Zanim do niego dociera, wszystkim każą się rozejść.* * *Wieczór grzebania w śmieciach i głodu.Tranh poluje w pustych uliczkach, unikającpionowych więziennych cieplarń, wieżowców.Diablokoty kipią i rozpraszają się przed nim wrozfalowanym powietrzu.Zwiatła metanowych latarń migocą, przygasają, a potem całkiemgasną, zaciemniając miasto.Opatula go gorący, aksamitny, cuchnący gnijącymi owocamimrok.Ciężkie, wilgotne powietrze przygniata.Nieruchoma, skwarna ciemność.Pustestragany na targu.Na rogu uliczni aktorzy obracają się w wystylizowanych kadencjach,odgrywając historie o Rawanie.Szeroką arterią człapią do domu megodonty z drugiej zmiany,jak szare góry, ogromne cienie prowadzone przez błyskających złotymi dystynkcjamizwiązkowych poganiaczy.W uliczkach dzieciaki z błyszczącymi srebrno nożami polują na nieostrożne żółte karty ipijanych Tajów, ale Tranh zna ich zwierzęce sposoby.Jeszcze rok temu by ich nie zauważał,teraz ma już ten paranoiczny instynkt samozachowawczy.Te kreatury są niewiele gorsze odrekinów: przewidywalne, łatwe do ominięcia.To nie na myśl o tych ewidentnie zdziczałychłowcach trzewia skręcają mu się ze strachu: przerażają go kameleony.Normalni ludzie,którzy pracują, kupują, uśmiechają się i tak grzecznie mówią wai i bez ostrzeżeniawybuchają wśród nich rozruchy.Lawiruje między kupami śmieci, ścigając się z diablokotami do śladów jedzenia,ubolewając, że nie jest dość szybki, by złapać i zabić takiego niemal niewidzialnego kota.Podnosi wyrzucone mango, przygląda im się uważnie starczym wzrokiem, z bliska, z daleka,a potem ciska je z powrotem, wykrywszy w środku czerwone cętki.Niektóre z nich nadalprzyzwoicie pachną, ale nawet wrony nie chcą tknąć tych zgniłków.Chętnie rozdziobiąspuchniętego trupa, ale rdzy pęcherzowej nie ruszą.W głębi ulicy pachołki Pana Aajna zgarniają łopatami do worków zwierzęce odchody iwrzucają na trójkołowe platformy: wieczorne żniwo.Przyglądają mu się podejrzliwie.Tranhstara się nie zerkać w ich stronę: unika wyzwań i pełznie dalej.Nie ma nic do upieczenia naogniu z ukradzionego łajna, nie ma gdzie też sprzedać go na czarnym obornikowym rynku.Monopol Pana Aajna jest zbyt szczelny.Tranh jest ciekaw, jak to by było zatrudnić się w tymzwiązku zbieraczy obornika, mieć świadomość, że zaopatrywanie rajskich odzyskiwalnimetanu w kompost gwarantuje przetrwanie.Lecz to opiumowa mara: żadna żółta karta niedostanie się do tego zamkniętego klubu.Tranh podnosi następne mango i zamiera.Nachyla się, mruży oczy.Odpycha płachtyodezw narzekających na Ministerstwo Handlu i ulotki nawołujące do odbudowy pozłacanejnadbrzeżnej świątyni.Odsuwa czarną maz bananowych skórek i ryje w śmieciach.Podspodem znajduje usmarowany, połamany, ale wciąż czytelny fragment niegdysiejszejogromnej tablicy reklamowej, która być może stała nad tym targiem .ogistyka.Spedycja.Hand. a pod tymi słowami pyszną sylwetkę Gwiazdy Zarannej jednego z trzech klipróww logo Trzech Bogactw wyprzedzającą wiatr, szybką i opływową jak rekin: zaawansowanatechnologia, polimery z oleju palmowego i żagle ostre i białe jak pióra mewy.Odwraca wzrok, pokonany.To jakby rozkopać grób i znalezć w środku siebie.Własnądumę.Własną ślepotę.Z czasów, kiedy sądził, że jest w stanie konkurować z cudzoziemskimidiabłami i zostać magnatem spedycyjnym.Jakimś Li Ka Shingiem czy odrodzonymRichardem Kuokiem Nowej Ekspansji.Odbudować dumę singapurskich Chińczyków handel i transport.A tu proszę: fragment ówczesnego ego, jak policzek zagrzebany wśmieciach, rdzy pęcherzowej i moczu diablokotów.Szuka dalej, maca za kolejnymi kawałkami tablicy, zastanawiając się, czy ktoś jeszczewykręca ten dawny numer, czy przy biurku wciąż siedzi sekretarka, której niegdyś płacił,pracująca teraz dla nowego pana, zapewne rodowitego Malaja, o nieskazitelnym rodowodzie,wyznającego słuszną religię
[ Pobierz całość w formacie PDF ]