[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Wycieczka na ogół udała się powiedział Aczmijanow po chwili milczenia. Owszem przytaknęła Nadieżda i, jakby właśnie przypomniał jej się ten dług, rzuciłaniedbale: Niech pan powie u siebie w sklepie, że Iwan Andrieicz wpadnie któregoś dnia izapłaci te trzysta.czy, nie pamiętam, ile tam. Chętnie dodałbym jeszcze trzysta, żeby tylko pani nie wspominała o tym co dzień.Po cota proza?Nadieżda roześmiała się; przyszła jej do głowy zabawna myśl, że gdyby tylko chciała igdyby była niezbyt moralna, mogłaby w każdej chwili pozbyć się długu.%7łeby tak na przykładzbałamucić tego przystojnego młodego durnia? Jakie to byłoby w gruncie rzeczy śmieszne,dzikie, bezsensowne! I nagle zapragnęła rozkochać go w sobie, obrabować, porzucić, a potemzobaczyć, co z tego wyniknie. Pozwolę sobie udzielić pani pewnej rady powiedział Aczmijanow nieśmiało. Proszę,niech pani wystrzega się Kirilina.Wszędzie opowiada o pani okropne rzeczy. Nie jestem ciekawa, co o mnie mówi byle idiota odparła zimno Nadieżda, ale ogarnąłją niepokój, a śmieszna myśl o pobawieniu się młodziutkim, ładnym Aczmijanowem naglestraciła swój powab. Musimy iść na dół powiedziała Nadieżda. Wołają.23Na dole rybna zupa już była gotowa.Nalewano ją na talerze i jedzono z tym namaszcze-niem, z jakim to się robi tylko na wycieczkach; wszyscy twierdzili, że zupa jest wyborna i żew domu nigdy nie ma czegoś równie smacznego.Jak zwykle bywa na wycieczkach, wszyscygubili się w masie serwetek, zawiniątek, niepotrzebnych ruszających się od wiatru zatłusz-czonych papierów, chwytali cudze szklanki i cudze kromki chleba, wylewali wino na dywan ina własne kolana, rozsypywali sól, a wokół było mroczno i ognisko już nie paliło się tak ja-snym płomieniem, bo nikomu nie chciało się wstać i podłożyć chrustu.Wszyscy pili wino,nawet Kosti i Kati dano po pół szklanki.Nadieżda wychyliła jedną szklankę, potem drugą,upiła się i zapomniała o Kirilinie. Rozkoszna wycieczka, czarujący wieczór mówił Aajewski rozweselony winem alewolę zimę niż to wszystko. Srebrzystym szronem opylony bobrowy jego kołnierz lśni. Gusty są różne zauważył von Koren.Aajewski poczuł się nieswojo: w plecy buchał mu żar z ogniska, w twarz i pierś niena-wiść von Korena; ta nienawiść uczciwego, mądrego człowieka, kryjąca chyba w sobie jakiśzasadniczy powód, poniżała go, ścinała z nóg, nie czując się więc na siłach stawić jej czoła,powiedział przymilnym głosem. Namiętnie kocham naturę i żałuję, że nie jestem przyrodnikiem.Zazdroszczę panu. A ja nie żałuję i nie zazdroszczę oświadczyła Nadieżda. Nie rozumiem, jak możnazajmować się serio owadami i robaczkami, kiedy lud cierpi.Aajewski podzielał jej zdanie.Absolutnie nie był zorientowany w naukach przyrodniczychi dlatego nigdy nie mógł się pogodzić z autorytatywnym tonem i uroczystą powagą ludzi, któ-rzy badają wąsiki mrówek i łapki karaluchów, zawsze go irytowało, że ci ludzie na podstawiewąsików, łapek i jakiejś protoplazmy (nie wiadomo czemu wyobrażał ją sobie w postaciostrygi) rozstrzygają problemy, obejmujące pochodzenie i życie człowieka.Ale w słowachNadieżdy wyczuł jakiś fałsz, więc tylko po to, żeby jej zaprzeczyć, powiedział: Tu nie chodzi o robaczki, lecz o wnioski.VIIIDość pózno, bo już po dziesiątej, zaczęto wsiadać do powozów, żeby wyruszyć do domu.Wszyscy wsiedli, brakowało tylko Nadieżdy i Aczmijanowa, którzy ścigali się po drugiejstronie rzeki z głośnymi wybuchami śmiechu. Proszę państwa, już czas! zawołał do nich Samojlenko. Nie trzeba było dawać paniom wina rzekł po cichu von Koren.Aajewski, znużony wycieczką, nienawiścią von Korena i własnymi myślami, wyszedł kuNadieżdzie, a kiedy ona wesoła, uradowana, we własnym mniemaniu lekka jak piórko schwyciła go dysząc i śmiejąc się za obie ręce i przytuliła głowę do jego piersi, cofnął się okrok i powiedział ostro: Zachowujesz się jak.kokota.To brzmiało tak brutalnie, że nawet zrobiło mu się jej żal.W jego gniewnej, zmęczonejtwarzy wyraznie wyczytała nienawiść, litość, irytację i natychmiast upadła na duchu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]