[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Już parę razy się zdarzyło, że kiedy informacje i wskazówki były bardziej szczegółowe, zawsze wynikały jakieś kłopoty.Tym razem kazano mu po prostu polecieć do Bostonu i zatrzymać się w śródmiejskim hotelu Sheraton pod nazwiskiem George Taranto.Nazajutrz rano miał się udać na Stewart 1833 do sutereny zamieszkanej przez niejakiego Waltersa i zmusić go do napisania kartki z tekstem „Lekarstwa były moje.Boję się konsekwencji”, a potem załatwić się z nim tak, żeby jego śmierć wyglądała na samobójstwo.Następnie miał się spotkać sam na sam ze studentką medycyny Susan Wheeler, i „śmiertelnie ją przerazić” ostrzegając, że jeżeli nie powróci do zwykłych zajęć, grozi jej niebezpieczeństwo.Polecenia kończyły się przestrogami o potrzebie zachowania ostrożności.Było też trochę informacji o dziewczynie, kim jest, jaki ma rozkład dnia, oraz fotografia jej brata.Spojrzawszy na zegarek, D’Ambrosio upewnił się, że bez trudu zdąży na samolot do Chicago odlatujący o 20.45.Pewien był też, że w czynnej przez całą dobę skrytce bagażowej nr 12 nie opodal biura reklamacji bagażu znajdzie przygotowane dla siebie tysiąc dolarów.Zadowolony, przyglądał się grze migoczących świateł, które przesuwały się za szybą.Przyszedł mu na myśl Walters i próbował odgadnąć, co mogło łączyć takiego upiora z tą ślicznotką.Przypomniało mu się, jak wyglądała i jak musiał walczyć ze sobą, żeby jej nie napocząć.Myśl o sadystycznych rozkoszach sprawiła, że obudziła się jego męskość.Spostrzegł, że marzy o tym, żeby jeszcze raz zlecono mu „skontaktować się” z panną Wheeler.No, a gdyby do tego doszło, postanowił, że jej nie przepuści.Kiedy znalazł się na dworcu lotniczym, wszedł do budki telefonicznej.Zadanie wymagało dopełnienia jeszcze jednej małej formalności: musiał zadzwonić do centrali w Chicago i zameldować o wykonanej robocie.Zgodnie z instrukcją wywołany numer zadzwonił siedem razy.- Dom pana Sandlera - odezwał się głos na drugim końcu drutu.- Proszę z panem Sandlerem - powiedział D’Ambrosio znudzonym tonem.Nie całkiem pojmował sens tych manipulacji tylko zabierały czas.Zawsze musiał pamiętać aktualne nazwisko.Gdyby je pomylił, musiałby odłożyć słuchawkę i zadzwonić pod kolejny numer.Zwilżył językiem palec i wyrysował śliną na szybie budki kilka kółek.- Proszę mówić - odezwał się wreszcie ten sam głos.- Boston załatwiony, żadnych kłopotów - powiedział D’Ambrosio obojętnym tonem.- Sprawa nadal aktualna.Panną Wheeler trzeba się zająć jak najszybciej.Sposób dowolny, ale musi to wyglądać na gwałt Zrozumiano? Na gwałt.D’Ambrosio nie wierzył własnym uszom.Brzmiało to jak spełnienie marzeń.- To będzie kosztować - odparł rzeczowo, starannie ukrywając, jak bardzo go cieszy myśl o gwałcie.- Pięćset dolarów.- Siedemset pięćdziesiąt.To wcale nie jest takie łatwe.Łatwe! Ależ to był chleb z masłem! Przyszło mu na myśl, że to on właściwie powinien tu płacić.- Sześćset.- Pasuje - odparł i odwiesił słuchawkę.Był bezgranicznie uradowany.Sprawdził rozkład wieczornych lotów.Ostatni samolot do Chicago odlatywał za kwadrans dwunasta.Pomyślał, że jeżeli nawet trochę się pobawi z Susan, to i tak na niego zdąży.Przeszedł do bagażowni, tam złapał taksówkę i kazał zawieźć się na skrzyżowanie alei Longwooda i Huntingtona.Przewalające się przez cały dzień tłumy zmalały i o wpół do ósmej już tylko pojedynczy ludzie wchodzili bądź wychodzili ze szpitala.W głównym wejściu nikt nie zwrócił uwagi na ubraną w strój pielęgniarki Susan.Najpierw wjechała na czwarte piętro i w świetlicy zostawiła płaszcz.Znalazłszy się na jedenastym piętrze, sprawdziła drzwi do gabinetu McLeary’ego.Tak jak oczekiwała, były zamknięte, a w środku nie paliło się światło.Z kolei sprawdziła sąsiednie gabinety i laboratoria.Nie było w nich nikogo.Zjechawszy na dół do głównego wejścia, skierowała się korytarzem ku sali pogotowia.W przeciwieństwie do reszty szpitala z zapadnięciem zmierzchu ruch się tu wzmagał.Na korytarzu stało właśnie kilka wózków z pacjentami.Tuż przed salą Susan skręciła w lewo, wchodząc do pokoju strażników.Pomieszczenie było małe i panował w nim bałagan.Całą przeciwległą ścianę wypełniało dwadzieścia, może dwadzieścia pięć ekranów telewizyjnych, na których widać było różne wejścia, korytarze i inne węzłowe punkty szpitala, w tym także salę pogotowia szpitalnego.Część kamer kontrolnych przekazujących na odległość te obrazy była nieruchoma, inne przesuwały się wolno powtarzalnym ruchem.W pokoju było dwóch umundurowanych strażników i ubrany po cywilnemu urzędnik ochrony szpitala.Cywil siedział przy małym biureczku, które przy jego otyłości wydawało się niniejsze, niż w rzeczywistości było.Skóra na karku wylewała się na kołnierzyk.Głośno sapał.Cała trójka nie zważała na ekrany telewizyjne, za których obserwowanie im płacono.Zamiast tego wpatrywali się w ekran małego przenośnego telewizora, pochłonięci transmitowanym meczem i zażartą walką hokeistów.- Przepraszam pana, ale mamy kłopot - zwróciła się Susan do cywila.- Doktor McLeary wyszedł ze szpitala i nie przekazał „dziewiątce” kilku kart, bez których nie możemy podać pacjentom leków.Czy mogą panowie otworzyć jego gabinet?Cywil zerknął na nią przez ułamek sekundy i powrócił do oglądania meczu.- Oczywiście, Lou - powiedział do strażnika - pojedziesz na górę z siostrą i otworzysz jej to biuro.- W tej chwileczce, w tej chwileczce.Cała trójka gapiła się z przejęciem w ekran, a Susan czekała, aż wreszcie pojawiła się reklamówka i strażnik wstał.- Dobra, chodźmy otworzyć ten gabinet - powiedział.- Dajcie mi, chłopcy, znać, gdyby się coś wydarzyło.Susan musiała przebyć biegiem kilka stopni, żeby dogonić idącego wielkimi krokami strażnika.Po drodze zaczął sortować potężny zbiór kluczy.- Przegrywają dwoma bramkami - mruknął.- Jeżeli umoczą i ten mecz, zacznę kibicować Filadelfii.Nie odpowiedziawszy, Susan pośpieszyła za nim, mając nadzieję, że nikt jej nie rozpozna.Kiedy znaleźli się w pobliżu gabinetów, trochę jej ulżyło.Nie było tu nikogo.- Cholera, gdzie ten klucz? - zaklął strażnik, zanim po wypróbowaniu niemal wszystkich kluczy odnalazł ten, który pasował do drzwi biura McLeary’ego.Zdenerwowana zwłoką Susan zaczęła zerkać w obie strony korytarza, lada chwila spodziewając się najgorszego.Otworzywszy drzwi, strażnik wszedł do środka i zapalił światło.- Wychodząc, proszę zamknąć drzwi.Same się zatrzasną.Ja schodzę na dół.Kiedy została w sekretariacie sama, szybko weszła do gabinetu i zapaliła światło.Potem zgasiła światło w sekretariacie i zamknęła się w gabinecie.Z przerażeniem odkryła, że półka, na której rano widziała karty, jest pusta.Zaczęła przeszukiwać pokój.Najpierw biurko.Ani śladu po kartach.Zdążyła zamknąć środkową szufladę, kiedy tuż pod jej ręką zadzwonił telefon.Przestraszyła się.Pośród ciszy jego dźwięk wydawał się ogłuszający.Zerknęła na zegarek zastanawiając się, czy często dzwonią do właściciela tego gabinetu o ósmej wieczorem.Telefon zadzwonił trzy razy i umilkł, a Susan powróciła do poszukiwań.Karty były na tyle duże, że można je było schować w niewielu miejscach.Kiedy wyciągnęła ostatnią szufladę szafki z aktami, z korytarza doszedł ją wyraźny odgłos kroków.Zbliżały się.Zamarła, nie ośmielając się wsunąć szuflady w obawie przed hałasem.Ku jej przerażeniu kroki umilkły i w drzwiach sekretariatu zgrzytnął klucz
[ Pobierz całość w formacie PDF ]