[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Korytarz, pomyślałem.Później mój brat zatrzymał się na moment, po czym ostro skręcił w prawo.Dobiegł mnie odgłos otwieranych drzwi.Nieoczekiwanie pojawiło się światło, szare i przy­ćmione, ale światło.Staliśmy na progu małej, podobnej do komórki izby.Zajrzałem do środka ponad ramieniem Kemoca.Na brzegu wąskiego łóżka siedziała czekając na nas Kaththea.Nie znalazłem w niej nic ze spokojnej, uśmiechniętej piękności, którą tamta dziewczyna w ogrodzie nosiła jak maskę.Na twarzy naszej siostry również malowały się nie znane nam przeżycia, a oprócz nich także niepokój i zmęczenie fizyczne będące skutkiem wysiłku ducha.Natura obdarzyła ją urodą, ale Kaththea nic o niej nie wiedziała i nie używała jej jako broni.Usta naszej siostry rozchyliły się, wymawiając bezgłośnie nasze imiona.W końcu Kaththea zerwała się i biegła ku nam, wyciągając do każdego rękę.- Pośpieszcie się, och, pośpieszcie! - powiedziała najcichszym z szeptów.- Mamy tak mało czasu!Tym razem ostrzeżenie nie było potrzebne.Trzymałem w ramionach Kaththeę, a nie jej namiastkę.W chwilę potem nasza siostra przeszła obok nas i poprowadziła nas w mrok, ponaglając do biegu.Wpadliśmy do ogrodu.Na poły oczekiwałem, że Kaththea spotka swego sobowtóra, ale do tego nie doszło.Pokonaliśmy mur i znaleźliśmy się w lesie, a gorączkowy pośpiech naszej siostry dodawał nam skrzydeł.Uniosła wysoko skraj długiej szaty, nagłymi szarpnięciami odrywając ją od krzaków, które zdawały się chwytać i przytrzy­mywać materię w nienaturalny sposób.Nie zależało nam teraz na ostrożności, lecz na szybkości.Wszyscy dyszeliśmy ciężko, kiedy wydostawszy się z doliny do­tarliśmy do miejsca, w którym czekały nas torgiańskie wierzchowce.Właśnie wskoczyliśmy na siodła, gdy z Przybytku Mądrości dotarł do nas głośny huk.Przypominał nieco podziemny grzmot, który słyszeliśmy podczas przemiesz­czania się gór.Nasze konie zarżały przenikliwie, jak gdyby obawiały się drugiego takiego wstrząsu w swoim normalnym świecie.Kiedy puściliśmy się w dziki galop, wytężyłem słuch chcąc pochwycić inne dźwięki - okrzyki pogoni czy ponowny grzmiący ryk.Ale niczego nie usłyszałem.Nie uspokojony tym bynajmniej, zawołałem do Kaththei:- Co wyślą za nami?Wiatr rozwiał jej włosy, odsłaniając biały owal twarzy, kiedy odwróciła się, by mi odpowiedzieć: - Nie wojow­ników - wystękała.- Mają inne sługi, lecz dzisiaj ich możliwości są ograniczone.Nawet torgiańskie rumaki nie mogły wytrzymać tak szybkiej jazdy, do jakiej je zmusiliśmy uciekając z doliny Przybytku Mądrości.Zdawałem sobie sprawę, że konie są zdenerwowane i że ten niepokój graniczy z paniką.Nie znałem jednak jej przyczyny, gdyż teraz już po­winniśmy byli się znajdować poza zasięgiem wpływu szkoły Czarownic.Za pomocą wrodzonych zdolności starałem się je uspokoić, przywrócić ich umysłom zdrową równowagę.- Zbierzcie wodze! - rozkazałem.- W przeciwnym razie konie pognają przed siebie na oślep, zbierzcie wodze!Nie obawiałem się o jeździeckie umiejętności Kemoca, lecz nie miałem takiej pewności co do możliwości Kaththei.Wprawdzie podczas szkolenia i eksploracji umysłu Czarow­nice nie ignorowały ciała, nie wiedziałem jednak, w jakim stopniu izolowano moją siostrę od świata w minionych latach i czy w związku z tym jest ona w stanie kontrolować swego wierzchowca.Konie walczyły z wędzidłami, starając się nadal gnać na złamanie karku, lecz w końcu uległy zebranym mocno wodzom oraz moim wysiłkom i zwolniły biegu, gdy wtem przed nami rozległ się przeraźliwy ryk.Ten, kto raz słyszał okrzyk śnieżnego kota, nigdy go nie zapomni.Zwierzęta te są udzielnymi władcami górskich dolin i szczytów.Nie miałem wszakże pojęcia, co któreś z nich mogło robić tak daleko od swych łowisk.Chyba że rozkazom, co sprowa­dziły nas znad granicy, towarzyszyły jakieś polecenia skierowane do zwierząt i te przeniosły się na nie znane sobie dotąd terytoria.Mój wierzchowiec stanął dęba i zarżał bijąc przednimi kopytami, jak gdyby drapieżnik zmaterializował się tuż przed nami.Kemoc także toczył podobny bój.A torgiań-czyk mojej siostry zawrócił i pomknął z taką samą oszałamiającą szybkością, z jaką rozpoczęliśmy ucieczkę tą samą drogą, którą tu przybyliśmy.Popędziłem za Kaththeą, starając się dotrzeć jednocześnie do umysłu jej konia, ale bezskutecznie, gdyż opanowało go bezmyślne przeraże­nie.Zorientowałem się jednak, iż rumak wyobrażał sobie, że ścigający go śnieżny kot szykuje się do zabójczego ataku.Mój koń także ze mną walczył, lecz wtargnąłem bru­talnie do jego mózgu i zrobiłem to, na co sobie nigdy dotąd nie pozwalałem - zawładnąłem nim całkowicie, wtłaczając weń rozkazy tak głęboko, że w owej chwili nic nie pozostało z jego własnej osobowości.Dogoniłem Kaththeę i wziąłem pod kontrolę także i jej wierzchow­ca - wprawdzie nie z takim samym skutkiem, musiałem bowiem panować jednocześnie nad swoim, lecz udało mi się wyrzucić z jego mózgu strach przed natychmia­stowym atakiem śnieżnego kota.Zawróciliśmy i ujrzeliśmy Kemoca pędzącego z ło­motem przez zalaną księżycem przestrzeń.Rzuciłem przez zęby:- Możliwe, że nie uda się nam utrzymać koni!- Czy to był atak? - zapytał.- Myślę, że tak.Jedźmy, póki jeszcze możemy.Jechaliśmy przez całą noc.Kemoc prowadził nas szla­kiem, który już dawno temu oznaczył.Galopowałem w tyle, starając się mieć na baczności przed nową zajadłą napaścią czy to na nas, czy to na nasze wierzchowce.Wyczerpany tym podwójnym wysiłkiem ledwie trzymałem się w siodle, ja, który niegdyś uważałem, iż dorównuję wytrzymałością najlepszym wojownikom Estcarpu.Kaththea jechała w mil­czeniu, lecz jej obecność dodawała sił nam obu.ROZDZIAŁ VWtem przed nami zabłysło światło.Czyżby była to oznaka świtu? Ale przecież świt nie jest czerwono-żółty, nie migocze i nie sięga.Ogień! Linia ognia zagrodziła nam drogę.Kemoc zebrał wodze, Kaththea zrównała się z nim, ja zaś dołączyłem do nich za chwilę.Jak okiem sięgnąć ciągnęła się wokół migotliwa przeszkoda.Konie znów stały się niespokojne, parskały i unosiły gwałtownie łby.Nie zmusimy ich do przekroczenia ognistej zapory.Kaththea powoli obróciła głowę z prawa na lewo, badając wzrokiem płomienie, jakby szukając w nich jakiejś bramy.Potem wydała cichy, podobny do śmiechu dźwięk.- Czy tak nisko mnie cenią? - zapytała nie nas, lecz nocne cienie przed sobą.- Nie mogę w to uwierzyć.- To iluzja? - zapytał Kemoc.Jeśli była to iluzja, to bardzo realistyczna.Czułem zapach dymu, słyszałem trzask płomieni.Ale moja siostra skinęła głową.Teraz spojrzała na mnie.- Masz krzesiwo, zapal mi pochodnię.Nie mogłem zsiąść z konia, gdyż mój torgiańczyk wyrwałby się spod kontroli i uciekł.Trudno było zmusić go do stania w miejscu, toteż skierowałem go w lewo i pochyliłem się w siodle, sięgając po wrzecionowaty krzew, który na szczęście zdołałem wyrwać.Podawszy go Kemocowi, wolną rękę włożyłem po omacku do za­wieszonego u pasa woreczka i wydobyłem zeń krzesiwo.Roślina nie chciała się zapalić, lecz w końcu moje wysiłki uwieńczył sukces: zatlił się niewielki płomyk.Kaththea wzięła wiązkę płonących gałęzi i poty zataczała nimi kręgi nad głową, póki nie buchnęły ogniem.Później ponagliła konia.I znów moja wola poprowadziła zwierzę do przodu.Nasza siostra rzuciła daleko swą dziwną broń.Trawa zajęła się błyskawicznie, tak że powstała druga ognista linia.Płonąc zbliżały się do siebie, jak gdyby jakiś magnetyzm łączył je w jedną całość [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl