[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Lorn zdołała sparować nóż uderzający z lewej, lecz mogła tylko patrzeć przerażona, gdy kobieta, która z nią rozmawiała, wydobyła dwa sztylety i wymierzyła je w jej pierś.Gdy ostrza wbiły się w ciało, przyboczna krzyknęła z wściekłości.Miecz wypadł jej z rąk i upadł z brzękiem na bruk.Osunęła się w dół, usiłując przytrzymać się ściany.– Kto? – zdołała wykrztusić, gnana ślepą potrzebą wiedzy.– Kto?Jedna z kobiet pochyliła się nad nią.– Co jest?Twarz Lorn wypełnił ból.Kąciki jej ust opadły, a oczy już się zamykały.– Kto? – zapytała raz jeszcze.– Kto to jest Węgorz?– Idziemy, Meese – rzuciła kobieta, ignorując leżące u jej stóp ciało.Gdy znalazł ją Paran, leżała na brudnym bruku u wylotu zaułka.Coś przyciągnęło go do niej bezbłędnie.Po raz ostatni dała o sobie znać łącząca ich ze sobą tajemnicza więź.Miecz leżał obok Lorn.Jego rękojeść była lepka od krwi, a ostrze pełne rys i draśnięć.Kapitan przykucnął przy leżącej.– Nie wiem, czy to dla ciebie pociecha, ale walczyłaś dzielnie – wyszeptał.Otworzyła oczy.Gdy spojrzała na niego, dostrzegł błysk rozpoznania.– Kapitan.Ganoes.– Przyboczna.– Zabiły mnie.– Kto?Z trudem zdołała się uśmiechnąć.– Nie wiem.Dwie kobiety.Wyglądały jak.złodziejki.Męty.Dostrzegasz.ironię, Ganoesie Paran?Skinął głową, zaciskając usta.– Przybocznej.nie spotkał.chwalebny koniec.Gdybyś się zjawił.kilka minut wcześniej.Kapitan milczał.Patrząc, jak z Lorn uchodzi życie, nie czuł nic.Miałaś pecha, że mnie poznałaś, przyboczna.Przykro mi z tego powodu.Podniósł otataralowy oręż i wsunął go sobie do pochwy.Nad nim rozległy się dwa przemawiające chórem glosy.– Dałeś mu nasz miecz.Wyprostował się i spojrzał Oponn w twarze.– Ściślej mówiąc, Sznur mi go zabrał.Bliźnięta nie potrafiły ukryć strachu.Spoglądały na Parana z niemal błaganiem w oczach.– Kotylion cię oszczędził.Ogary też.Dlaczego? – zapytała siostra.Paran wzruszył ramionami.– Winicie nóż czy rękę, która go trzyma?– Tron Cienia nigdy nie gra uczciwie – poskarżył się brat, oplatając się ramionami.– Posługiwaliście się śmiertelnikami, tak samo jak Kotylion – zauważył kapitan, odsłaniając zęby w gniewnym grymasie – i podobnie jak on zapłaciliście za to.Czego ode mnie oczekujecie? Współczucia? Pomocy?– Ten otataralowy miecz.– zaczęła siostra.– Nie będzie wykorzystany do waszej brudnej roboty – dokończył Paran.– Lepiej uciekajcie, Oponn.Przypuszczam, że Kotylion dał już Tronowi Cienia Przypadek i teraz obaj zastanawiają się, jak najlepiej go wykorzystać.Bliźniacze Błazny wzdrygnęły się jednocześnie.Paran położył dłoń na lepkiej rękojeści miecza.– No jazda.Bo odwdzięczę się Kotylionowi za jego przysługę.Bogowie zniknęli.Kapitan zaczerpnął głęboko tchu i ponownie zwrócił się ku Lorn.Po zdjęciu kolczugi kobieta okazała się bardzo lekka.Anomander Rake opadał w dół z głośnym świstem powietrza, lecz nie wydawał z siebie żadnego dźwięku.Otoczył się ciasno swą grotą.Poniżej widział ciemnobrązowego smoka, który zataczał nad Darudżystanem leniwe kręgi.Dorównywał Rake’owi rozmiarami i dysponował też odpowiednią mocą.Był jednak głupcem, jeśli sądził, że znajdzie go na dole.Rake rozpostarł ostrożnie skrzydła, kierując się ku Galaynowi.Opuścił tylne nogi, wyciągając pazury, i zaczerpnął haust otaczającego go powietrza, przygotowując się do wypuszczenia mocy.Był Tiste Andii, Kurald Galain, i ciemność stanowiła jego dom.Galayn był już bezpośrednio pod nim.Rósł niewiarygodnie szybko.Rake otworzył paszczę.Gdy wgryzł się w ścianę powietrza, głowa odskoczyła mu do tyłu.Ten dźwięk przyciągnął wreszcie uwagę ciemnobrązowego smoka, było już jednak za późno.Rozdział dwudziesty czwartyJestem domem,który od chwili swych narodzinwięzi serca demonówi w każdej komnacie ma zamkniętyprastary dygoczącygniew.A te kamienne korzeniesięgają w najgłębsze szczelinyw spieczonej ziemi,zatrzymując na zawsze marzenieo owocu, ach, pielgrzymi,przyjdźcie do moich drzwi,by skonać z głodu.Azath (2,3)Adaephon (ur.?)Podwórko za bramą było puste.Crokus przebiegł przez nie, myśląc o tym, czy się nie spóźnił.Wpadł na schody i sięgnął do klamki.Gwałtowny wstrząs odrzucił go do tyłu.Oszołomiony złodziej ocknął się na chodniku pod schodami.Po ciele przebiegały mu ciarki.Drzwi jarzyły się przygasającą powoli szkarłatną poświatą.Osłona.– Kapturze! – wysyczał, podnosząc się.Zdarzało mu się już wpadać na takie bariery, w Dzielnicy Górnych Majątków.Przedostanie się przez nie było niemożliwe.Zaklął raz jeszcze, pognał z powrotem ku bramie i wypadł na ulicę.Rozejrzał się wokół, nie zobaczył jednak nikogo.Jeśli ludzie z Karmazynowej Gwardii nadal go chronili, czynili to z ukrycia.Istniała niewielka szansa, że tylne wejście do rezydencji Baruka nie będzie miało magicznego zabezpieczenia.Bardzo niewielka.Oddalił się biegiem, skręcając w pierwszy zaułek po prawej stronie.Będzie musiał się wspiąć na mur, lecz nie uważał tego za zbyt poważną przeszkodę.Dotarł do końca zaułka i wypadł na sąsiednią ulicę, zatrzymując się gwałtownie.Zobaczył, że mur jest wysoki.Będzie mu potrzebny rozbieg.Przebiegł truchtem na drugą stronę ulicy, próbując uspokoić oddech.Po co w ogóle to robił? Czy Baruk nie potrafił sam zadbać o siebie? Był przecież wielkim magiem i nawet Paluszek wychwalał jego czarodziejskie osłony.Zawahał się, łypiąc spode łba na wznoszący się przed nim mur
[ Pobierz całość w formacie PDF ]