[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.I właśnie potomstwo zwierząt limfatycznych odznaczało się potrzebnymi właściwościami.Nawet Ira Clugy został wprowa­dzony w błąd co do rzeczywistego wykorzystania tych zwie­rząt.Powiedziano mu, że zostaną zastosowane w systemach regeneracji powietrza w wielkich okrętach bojowych.Wtajem­niczeni mieli nadzieję, że rulle również przyjęli to fałszywe założenie.W rozmyślania Jamiesona wdarł się brzęczyk interkomu.Przeprosił psychotechników, nacisnął przełącznik i na ekranie pojawiła się twarz jego sekretarki.- Dzwoni pan Kaleb Carson - oznajmiła.- Proszę łączyć - polecił Jamieson.Sekretarka skinęła głową i zamiast niej na ekranie pojawił się młody ciemnowłosy mężczyzna o poważnej, inteligentnej twarzy.Kaleb Carson był wnukiem odkrywcy planety ezwali i wy­bitnym znawcą tego prymitywnego świata.- Jestem gotowy - zawiadomił.- Już idę - powiedział szybko Jamieson, bo niecierpliwie czekał na tę wiadomość.Poinformował jeszcze sekretarkę, że wybiera się do Centrum Naukowego.- Jeżeli nadejdzie raport w sprawie Iry Clugy'ego, proszę mi go tam przesłać - dokoń­czył.- Dobrze, proszę pana.Wychodząc z gabinetu, Jamieson jeszcze raz pogratulował sobie, że edukację młodego ezwala powierzył wnukowi odkryw­cy planety.Jemu na pewno zależało na doprowadzeniu do poko­jowego współżycia między ludźmi a ezwalami.Pojechał windą do hangaru, w którym zaparkował swój sa­molot.Przed bramą stało dwóch uzbrojonych strażników.Uprzej­mie mu zasalutowali, a potem zrewidowali go starannie i spraw­dzili jego tożsamość.Jamieson cierpliwie poddał się ręcznemu badaniu, bo był to najpewniejszy sposób zidentyfikowania agen­tów raili, a rządowe biura znajdujące się w tym budynku kryły wiele poufnych dokumentów.Samolot stał zaraz przy drzwiach hangaru.Gdy Jamieson do niego podszedł, jego wzrok padł na niezwykłą siatkę linii roz­mieszczoną na silikonowym tworzywie podłogi.Zamrugał i potrząsnął głową.Poczuł się dziwnie, ogarnęła go fala gorąca.Zacisnął mocno oczy, ale obraz siatki pozostał pod powiekami, zupełnie jakby wzór w sposób naturalny paso­wał do połączeń nerwowych w mózgu.Zanim zdążył się zdziwić, co się z nim dzieje, już był w sa­molocie, startował i kierował się do oddalonego budynku.Gdy lądował na jego dachu, ciągle jeszcze czuł się nieswojo.Nadal, zastanawiając się, co mu się przytrafiło, oszołomiony i nie­spokojny, wysiadł i zaczekał, aż parkingowy przyniesie mu bilet.Gdy dozorca parkingu podszedł, Jamieson zobaczył, że to ktoś nowy.Nigdy przedtem go nie widział.Rozejrzał się i wtedy stwier­dził coś zdumiewającego: to nie był budynek Centrum Nauko­wego! Mało tego, nie zauważył najmniejszego podobieństwa z do­brze sobie znanym biurowcem.Odwrócił się do parkingowego, by wytłumaczyć, że pomylił adresy, i zastygł w miejscu.Ten człowiek nie podawał mu biletu.Trzymał w ręku lśniącą broń.Jamieson poczuł na twarzy strumień zimnego gazu i zaczął się dusić.Potem zapadł w ciemność.15Pierwszym wrażeniem, jakie dotarło do jego świadomości, był ciężki, kwaśny zapach rozkładającej się roślinności, jed­nocześnie znany i obcy.Nie poruszył się, nie otworzył oczu.Sta­rał się oddychać powoli i głęboko, jak śpiący człowiek.Leżał na czymś w rodzaju polowego łóżka, zapadniętego pośrodku, ale dość wygodnego.Gdy już zupełnie oprzytomniał, zaczął się za­stanawiać nad tym, co mu się przydarzyło.Czyżby padł ofiarą rulli? A może chodzi o jakąś osobistą zemstę? Jako naukowiec i szef Międzygwiezdnej Komisji Wojskowej narobił sobie swe­go czasu wielu niebezpiecznych wrogów, zarówno na Ziemi, jak i na innych planetach.Ira Clugy? - to nazwisko przyszło mu do głowy od razu.Ale czy Clugy porywałby wysokiego urzędnika jedynie po to, by zmusić go do zmiany decyzji? To się wydawało mało prawdopodobne.Jamieson przypomniał sobie sieć linii, któ­ra przyciągnęła jego uwagę.Nowy sposób kontrolowania umy­słów? W chwili, gdy o tym pomyślał, uświadomił sobie, że bu­dowanie takich hipotez do niczego go nie doprowadzi.Otworzył oczy.Przez gęste liście zobaczył rozświetlone, niebieskozielone niebo.Nagle poczuł, że okropnie się poci i że upał jest wprost nie do wytrzymania.Wokół rozbrzmiewały odgłosy pracujących maszyn.Usiadł, postawił nogi na ziemi i wstał.Zo­baczył, że ma na sobie coś w rodzaju bardzo delikatnej kolczugi, która okrywała go od stóp do głów.Takich ubiorów ochronnych używano na prymitywnych planetach, kipiących od najrozmait­szych wrogich form życia.Łóżko stało na skraju obszaru, który właśnie oczyszczano z roślinności przy użyciu walców, buldoże­rów i co najmniej dwudziestu wielkich maszyn do równania grun­tu.Z prawej strony, obok już postawionych, budowano kolejne plastikowe baraki.Jeżeli znalazł się na Mirze 23, to znaczy, że brygady Clugy'ego musiały się zabrać do pracy już jakiś czas temu.Teraz był przekonany, że to Clugy go tu przewiózł.Nie wi­dział innego wyjaśnienia.I, na Boga, lepiej niech Clugy znajdzie coś na swoją obronę.Idąc do baraków, zauważył, że swój zielony odcień niebo za­wdzięcza ekranowi energetycznemu.Zorientował się w tym po leciutkim zamgleniu konturów koron drzew.Ta obserwacja poło­żyła kres jego niepewności; wiedział, że efekt zieleni powodowa­ny jest faktem, że ekran absorbuje najniższe częstotliwości widma światła widzialnego wysyłanego przez ogromne słońce, które te­raz znajdowało się w zenicie.To Mira, piękny czerwony gigant!Dwa razy mijały go z warkotem maszyny rozpylające środki owadobójcze i musiał usuwać się na miękkie pobocze.W pierw­szym stadium działania te insektycydy były równie groźne dla ludzi, jak dla owadów.Na przekopanej ziemi lśniły drgające cia­ła długich robaków; były to osławione czerwone pluskwy mirańskie, które duszą swoje ofiary, porażając je elektrycznością.Oprócz nich Jamieson widział także jakieś inne stworzenia, któ­rych nie rozpoznał.Doszedł do baraków.Na jednym z nich wid­niała tablica z napisem:MERIDAN SALYAGE CO.IRA CLUGYNACZELNY INŻYNIERGdy wszedł, zobaczył młodego, najwyżej dwudziestoletnie­go mężczyznę; siedział przy biurku i wydawał się bardzo z sie­bie zadowolony.Jamieson był spocony i zmęczony, wieje taki widok go rozzłościł.- Gdzie jest Ira Clugy? - spytał, darowując sobie wszelkie uprzejmości.Młodzieniec spojrzał na niego obojętnie.- Kim pan jest? Nie pamiętam, bym pana już tu kiedyś wi­dział.- Nazywam się Trevor Jamieson.Czy to panu coś mówi?- Nazwisko, owszem - odparł tamten spokojnie.- Tak na­zywa się wysoki urzędnik z Komisji Wojskowej, kierujący tym projektem.Ale pan nie może nim być.Taki człowiek nie fatygo­wałby się w teren.- A pan zapewne jest Peterem Clugym - powiedział Jamieson, nie zwracając uwagi na obraźliwe słowa młodzieńca.- Skąd pan to może wiedzieć? Nawet jeżeli pan zna moje nazwisko, nie świadczy to jeszcze, że jest pan osobą, za którą się pan podaje.Poza tym jak się pan tu dostał? Od pięciu dni nie przyleciał na planetę żaden statek.- Od pięciu dni? - powtórzył za nim Jamieson.Młodzieniec potwierdził skinieniem głowy.Pięć dni, pomyślał Jamieson.A lot z Ziemi trwa co najmniej siedem albo osiem.Czy Ira Clugy mógł trzymać go nieprzytom­nego w jakimś zamknięciu bez wiedzy bratanka?- Gdzie jest pana stryj? - spytał jeszcze raz.- Chyba nie powinienem tego panu mówić, póki nie dowiem się, kim pan naprawdę jest i jak pan się tu dostał - odparł Peter Clugy.- Ale zadzwonię do niego.Wziął aparat i nacisnął jeden z klawiszy na swoim biurku [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl