[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Pansłyszał wszystko, co on mówi, prawda?Z trzaskiem, jaki wydaje pękający balon, lekarz znikł musprzed oczu.— A widzisz — stwierdził z satysfakcją Jory.— Co zamierzasz zrobić po mojej śmierci? — spytał chłopcaJoe.— Czy zachowasz ten świat z roku 1939, ten — jak gonazywasz — pseudoświat?— Ależ skąd.Nie będzie już mi potrzebny.— A więc istnieje on dla mnie, tylko dla mnie? Cały ten świat?— Nie jest on bardzo wielki — stwierdził Jory.— Jeden hotelw Des Moines.Ulica za oknem, na niej trochę ludzi i kilkasamochodów.Może jeszcze parę budynków i sklepów, któremożesz oglądać, kiedy wyjrzysz przez okno.— A więc nie zachowałeś żadnego Nowego Jorku, Zurychuczy.— Ależ po co miałbym to robić? Nikogo tam nie ma.Wszędzie tam, gdzie udawałeś się ty czy pozostałe osobyz waszej grupy, stwarzałem namacalną rzeczywistość, odpo-wiadającą mniej więcej waszym oczekiwaniom.Kiedy leciałeśtu z Nowego Jorku, musiałem stworzyć setki mil krajobrazu,jedno miasto po drugim — było to dla mnie ogromnie męczące.Musiałem wiele jeść, by odzyskać siły.Szczerze mówiąc dlategowłaśnie byłem zmuszony wykończyć pozostałych tak rychłopo twoim przyjeździe.Koniecznie potrzebowałem regeneracji sił.— Dlaczego akurat rok 1939? — spytał Joe.— Czy nie mógłto być współczesny świat z roku 1992?— Chodzi o wysiłek.Nie mogę powstrzymać regresywnegoprocesu zmian.Dla mnie samego było to zbyt trudne.Początkowostworzyłem rok 1992 — potem coś zaczęło się psuć.Monety,śmietanka, papierosy — wszystkie te zjawiska, które dostrzegaliś-cie.A w dodatku Runciter stale wnikał w ten świat z zewnątrz,co jeszcze bardziej utrudniało moje zadanie.W gruncie rzeczylepiej byłoby, gdyby on się nie wtrącał — Jory uśmiechnął sięprzebiegle.— Ale nie przejmowałem się tym procesem regeneracji.Wiedziałem, że będziecie podejrzewać o to Pat Conley.Zmiany tewydawały się spowodowane przez jej zdolności, bo przypominałynieco to, co ona robi za pomocą swego talentu.Sądziłem, że możewy zabijecie ją wspólnie.To by mnie ubawiło.— Jego uśmiechstał się jeszcze wyraźniejszy.— W jakim celu zachowujesz dla mnie nadal ten hotel i ulicęza oknem? — spytał Joe.— Skoro i tak już wszystko wiem.— Ależ ja zawsze postępuję w taki sposób — oczy Jory'egorozszerzyły się,— Zabiję cię — powiedział Joe.Zrobił w kierunku Jory'egoniepewny, nie skoordynowany krok.Podniósł otwarte dłoniei rzucił się na chłopca, usiłując chwycić go za gardło, próbującnamacać palcami przewód tchawicy.Jory warknął i ugryzł go.Duże płaskie zęby utkwiły głębokow prawym ręku Joego.Nie zwalniając ich uścisku Jory dźwignąłgłowę do góry, podnosząc przez to rękę Joego.Przez cały czaspatrząc prosto w oczy Chipa, siorbał chrapliwie, starając sięzewrzeć szczękę.Jego zęby zagłębiały się coraz bardziej; Joe czułból przenikający całe jego ciało.— Pożera mnie — uświadomiłsobie.— Nie dasz rady — powiedział głośno.Uderzył Jory'egopięścią w twarz, potem powtórzył swój cios jeszcze kilka -razy.—Ubik ochrania mnie przed tobą — mówił, bijąc go prostow szyderczo spoglądające oczy.— Nie jesteś w stanie nic mi zrobić.— Grr.grr.— bełkotał Jory, ruszając szczękami na boki jakowca i miażdżąc rękę Joego.Ból stał się nie do zniesienia; Joekopnął chłopca z całej siły — i zęby puściły jego rękę ze swegouścisku.Cofnął się niepewnie, patrząc na krew tryskającą z wy-gryzionych otworów.Boże! — pomyślał wstrząśnięty.— Nie możesz zrobić mi tego, co zrobiłeś tamtym — po-wiedział Joe.Znalazł puszkę Ubika i zwrócił wylot dyszyw kierunku krwawiącej rany, w jaką zmieniła się jego ręka.Nacisnął czerwony plastykowy guzik; z puszki wytrysnęłastrużka cząsteczek, które cienką warstwą pokryły pogryzione,poszarpane ciało.Ból natychmiast minął.Rana zagoiła sięna jego oczach.— A ty nie jesteś w stanie mnie zabić — odparł Jory, nadalwykrzywiony w uśmiechu.— Schodzę na dół — oświadczył Joe.Chwiejnym krokiemdoszedł do drzwi, ostrożnie stawiając stopy, krok za krokiemruszył naprzód.Podłoga wydawała się jednak solidna i nie byłachyba produktem nierealnego pseudoświata.— Nie odchodź za daleko — odezwał się za jego plecamiJory.— Nie mogę utrzymywać zbyt wielkiego obszaru.Gdybyśna przykład wsiadł do któregoś z tych aut i jechał nim przez wielemil.w końcu dojechałbyś do miejsca, w którym rozleciałoby sięono.A to byłoby dla ciebie równie przykre jak dla mnie.— Wydaje mi się, że nie mam nic do stracenia — Joe doszedłjuż do windy i nacisnął guzik.— Mam kłopoty z windami — zawołał za nim Jory
[ Pobierz całość w formacie PDF ]