[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Buchier zerwał się i skłonił na pożegnanie.– Wy jesteście mistrzami, prawdziwie królewscy geniusze, od was mógłbym się uczyć!– Wasza skromność przynosi wam zaszczyt.– Rosz podał mu rękę.– Jesteście wielkimartystą.Buchier zapalił pochodnię, aby sobie oświetlili zejście, ponieważ zrobiło się ciemno.Rosz i Jeza szli w świetle pochodni przez zdziczały, jak im się wydawało, ogródwielkiego mistrza.Kroczyli znanymi sobie ścieżkami, aż dotarli do pawilonu.Rosz podniósłpochodnię i oświetlił marmurową twarz posągu Bachusa.– Pamiętasz?– Pewnie! Tak nagle wtedy zniknąłeś.– uśmiechnęła się Jeza.Weszli po schodach na górę i znaleźli swoje pokoje.Tutaj było ich łóżko.Poczuli nagłe zażenowanie.Czy potrafiliby się teraz rozebrać,położyć i objąć, tak jak to przedtem bez zahamowań czynili?Jeza ociągając się przysiadła na krawędzi łóżka, Rosz stał nadal.– No chodźże! – powiedziała.Chłopiec usiadł u jej stóp i oparł nieśmiało głowę na jej kolanach.– Muszę ci wiele opowiedzieć.– Jest prawie tak, jakbyśmy musieli się na nowo poznawać.– Jeza zaczęła ręką błądzić pojego twarzy.– Wciąż cię kocham i.– I co? – spytała jak doświadczona kobieta.– Ważne jest przecież tylko to, że znowujesteśmy razem.– W żadnym wypadku nie chciała teraz się rozbierać, gdyż czuła, że krwawi,a nie wiedziała jeszcze, jak wyjaśnić Roszowi tę zmianę, która zaszła w jej ciele.* Studium physicalis (łac.) – studium fizyki.* Motus corporis (łac.) – ruch ciał.Późno w noc przybył Crean.Kazał się natychmiast zaprowadzić do Grand Da’i.Nierozmawiali długo.Tadż ad-Din powiadomił go krótko o śmierci chevalier – nie powiedział„ojca”.Crean stłumił dające się zauważyć wzruszenie.Tego wymagała surowa reguła zakonu.Ból, jeśli miał się pojawić, minie, a w końcu powiedzieli sobie z Janem wszystko, co było dopowiedzenia.Crean nie znał nigdy maestro venerabile jako ojca, raczej jako starszegoprzyjaciela, a przede wszystkim jako człowieka ze wszystkimi jego słabościami.Chętniezobaczyłby go jeszcze raz, ale ważniejsze było, że Jan Turnbull odszedł pogodny, zeświadomością, że dzieci znowu są razem i są bezpieczne.Crean z Bourivanu wyszedł nadwór, popatrzył na gwiaździsty namiot nocy i przesłał Janowi pozdrowienie.Potem poszedł na górę do obserwatorium, ponieważ dostrzegł tam jeszcze blask światła.Zastał mistrza Buchiera otoczonego kręgiem łojowych świec.Na żelaznym ruszcierozżarzał do białości czarne błyszczące kamienie, po czym polewał je smołowatą cieczą i zapomocą miecha znowu rozgrzewał.W ogniu żarzyły się okrągłe żelazne kule, które wciążzanurzał w zimnej wodzie, tak że syczały głośno i buchała para.Twarz miał poczernionąsadzą, był spocony, ale jego oczy błyszczały zapałem.Z ochotą pokazał dzieło swemupóźnemu gościowi.Konstrukcja była zasłonięta chustami, aby ją ukryć przed niepowołanymi oczyma.Creanodchylił zasłony i potrząsnął głową, ponieważ nic z tego nie zrozumiał.– Ile czasu potrzebujecie jeszcze, mistrzu?– Już niedużo, niedużo! – mruknął Buchier.– Będzie gotowe, kiedy skończę.Crean skinął głową.Tacy byli artyści.– Nie popędzam was – powiedział.Ale Buchier był już znowu zatopiony w pracy.Crean wszedł do swego pokoju w wieży, który za zezwoleniem kanclerza urządził z dalaod sypialń współbraci.Zakwaterowano tu księcia Antiochii.Bo rozbudził się natychmiast.Pojął, że powrót Creana ma coś wspólnego z dalsząpodróżą dzieci.– Jeśli chodzi o mnie, możemy bez zwłoki wyruszyć do Antiochii! – zawołał uradowany.– Nawet jutro!– Musimy jeszcze poczekać – odparł Crean.– Wtedy będziemy mieli znowu na karku tych zawziętych zakonnych rycerzy, którychdopiero co się pozbyliśmy! Oni zrobią wszystko, żeby schwytać Jezę i Rosza!– Nie złapią ich – uspokoił go Crean.– Czy wiecie, gdzie się podziewają? – spytał Boemund.– Szukałem ich wszędzie, alejakby się zapadli pod ziemię.– Zechciejcie pójść ze mną – odparł Crean – chyba wiem, gdzie są.Bo podniósł się ochoczo i bez zapalania światła – wzeszedł bowiem księżyc i świeciłjasno nad Masnatem – poszli obaj uliczkami twierdzy, znaleźli w murze otwarte drzwi,przecięli ogród z jego pluskającymi źródełkami i wydzielającymi ciężką, słodką wońkrzewami jaśminu.Dotarli do pawilonu.Na palcach zakradli się cichaczem po schodach na piętro.Dzieci spały w ubraniach.Jeza leżała na wznak na łóżku, jej jasne włosy obejmowały twarz jak złoty hełm.Roszsiedział na podłodze, ramionami obejmował nogi Jezy i przytulał do nich policzek.Światło księżyca wpadało przez okno i zalewało królewskie dzieci srebrzystym blaskiem.Nie obiecywało spokojnego odpoczynku, najwyżej chwilę oddechu przed dalszymwtargnięciem w wielkie tajemnice.Z diariusza Jana ze JoinvilleKalat al-Husn, 10 maja A.D.1251Wschodzące słońce powlekło płynnym złotem wznoszący się przed nami majestatycznieKalat al-Husn, jak tubylcy nazywali Krak des Chevaliers.Jechaliśmy całą noc i mieliśmy teraz nadzieję na posilne śniadanie, kąpiel i sposobność,aby zdrzemnąć się choć chwilę.Niestety, Jan z Ronay ogłosił, że nie chce tracić czasu nawjeżdżanie do zamku, lecz po krótkim odpoczynku będzie towarzyszył drogim panomposłom do Masnatu.Iwo osłupiał, nic jednak nie powiedział.Rozważał chyba, co joannici knują, a przedewszystkim, jaką korzyść z tej sytuacji może wyciągnąć dla siebie.Ani ja, ani joannita nie pisnęliśmy dotąd przy Bretończyku ani słowa o Antiochii,przemilczeliśmy sprawę wizyty młodego księcia i jego udziału w podróży Jezy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]