[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Chcę się z tobą kochać na moczarach.- Teraz Belinda była już naprawdę wstrząśnięta i nawet Kojota stropiła jej bezpośredniość.- Ach, tak - zawył.- No to załatwione.Jestem zaOdnosiłam wrażenie, że moje śledztwo nabiera rumieńców.Jeśli Kojot należał teraz do świata roślin, to może w swojej nowej postaci doprowadzi nas do Barleycoma Ale na razie musiałam rozgrywać to na chłodno, podtrzymywać rozmowę, na wypadek gdyby Belindę zaczęły ogarniać wątpliwości.No to w drogę, Belindo, ponagliłam ją.- Tak, w drogę.Eee.mam trochę bagażu, Kojocie.- To znowu były słowa moje, nie jej; ona tylko je wypowiedziała.- Dawaj go do bagażnika, Belindo.Nie ma sprawy.- Eee.nie mam go przy sobie.Musimy po niego podjechać.- Belindzie drżał głos.- Jasna sprawa Dokąd?- Do Yictoria Park.- To był mój głos w ustach mojej córki.- Nie ma sprawy.To jeden psi skok stąd na nowej mapie.Belinda usiadła na tylnej kanapie czarnej taksówki Kojota, wciągającza sobą moje Widmo.Rozparła się na skórzanym siedzisku i kazała Kojotowi ruszać z kopyta.Północ.- Z kopyta, lalunia! - zawył Kojot i pomknął soczystą Oxford Road.- Auuuuuu! Jak Lassie, malutka! Czujesz tego bluesa?Czułyśmy.PONIEDZIAłEK 8 MAJAPierwszy kurs, Yictoria Park.Kojot jechał nową mapą tak, jakby znał ją na wylot, bez żadnej pomocy z mojej strony.Belinda wracała wreszcie do domu.Zmusiłam ją, by weszła na górę do swojej dawnej sypialni.Stara kozetka pośrodku starego pokoju.To dom Klejnotu.Twojego brata.No, dalej.Otwórz drzwi.Belinda chciała uciekać, znaleźć się milion mil stamtąd, ale zmusiłam jej oczy do patrzenia.Spójrz na swojego przyrodniego brata.Belinda wciągnęła ze świstem powietrze i cofnęła się przed tym widokiem.Cofnęłam się razem z nią, ale zaraz zmusiłam ją, by spojrzała ponownie, tym razem uważniej.Zobaczyłam Klejnota pulsującego słabo w pościeli, wygłodniałego.Belinda jęknęła cicho.Jedno oko Klejnota zaklejała gruba fałda skóry.Przekrzywiony w lewo nos.Mały otworek w pomarszczonej twarzy spełniający rolę ust.Spuchnięty język.Ręce zakończone zbyt długimi palcami, które przypominały szpony.Zamiast nóg dwa kikuty.Na plecach garb, brzuch wzdęty, zapadnięta klatka piersiowa z rysującymi się pod skórą popękanymi żebrami.Kosmyk z dwóch czy trzech siwych włosów na głowie, szyja jak obwarzanek z tłuszczu.Nie jest tak źle.Można się przyzwyczaić.- Wiem, że można.Rozmawiałam z Zombi.To nie takie.Wiem.To twój brat.Klejnocie.przedstawiam ci twoją siostrę.- Po co go zabieramy? - spytała mnie Belinda.Bo jest jednym z nas.Pólżywkiem.Wytłumaczę ci, kiedy będziemy już na moczarach.Podróż.Drugi kurs, Butelkowe.To była pora odwiedzin.Kojot zaparkował na potłuczonym szkle, kazał nam zaczekać i pożeglował między drzewa.Dokąd on idzie?- Zobaczyć się ze swoją córką, głupia.Aha.Czekałyśmy w milczeniu, ja zagnieżdżona głęboko w Belindzie, dopóki Kojot nie wpłynął z powrotem do taksówki.- No i jak poszło? - spytała Belinda.- Fajnie - odparł Kojot.- Zastukałem gałęzią w okno.Wyszła się przywitać.- Karletta?- No przecież.Słodki dzieciak.Uśmiechnąłem się do niej swoim najlepszym uśmiechem z płatków.Zebrało jej się na kichanie.- Żal mi jej.- A teraz jedziemy się kochać.- Mam taką nadzieję.Taksówka skrzyła się radością.Jechaliśmy bez zatrzymania do samego rana, dopóki słońce nie wspięło się ponad korony drzew.Wspaniała to była jazda, najlepsza, jaką można sobie wymarzyć; świetny kierowca, dobry samochód, wspólny cel podróży.W punkcie odprawy celnej przy północnej bramie nikogo nie było; po wprowadzeniu nowej mapy znikli wszyscy strażnicy.Trzeci kurs.W Czeluść.Do Blackstone Edge.Ja jadę w Widmie we wnętrzu Belindy.Belinda jedzie czarną taksówką psa Kojota.Klejnot w pudle leżącym na siedzeniu obok nas.Dodatkowy bagaż.Pasażerowie w pasażerach.Życie po śmierci.Dzień się budził, barwy świtu machały na nas, chciały zabrać się z nami do domu dziennego światła.Moczary dyszały mgiełką, Widmowym oddechem.- Skąd wiedziałeś, gdzie jesteśmy, Kojocie? - spytała Belinda.Uradowało mnie użycie przez nią tej liczby mnogiej.- Podjechałem na postój Xtaryf.Stał tam taki plastykowo-futrzasty chłopak.Jeden z ostatnich, którzy pracują jeszcze na drodze.Podwoził cię.- Zgadza się.Nazywa się Roberman.- Dobry pies z tego kierowcy.Kojot przełączył swoją taksówkę w hipertryb, drzewa za szybą zlały się w rozmazaną smugę.Gnaliśmy na złamanie karku, łamiąc wszelkie przepisy, i byłam z tego powodu wniebowzięta.Tak dobrze mi było w mojej córce.Powinnam to była zrobić już wiele lat temu.Do tego piękny pies-kochanek za kierownicą, wiozący nas ku rozkoszy, no i Klejnot.Czy mogłam przegrać, mając na pokładzie taką załogę? John Barleycorn gorzko pożałuje, że wtargnął w moją rodzinę i do mojego miasta.Przywierałam do wnętrzności Belindy, modląc się, by Kojot dał Belindzie nadzieję.I żeby ona mnie zaakceptowała.Czułam jej żarzący się umysł.Wmalowywałam w Belindę sny.Ale musiałam uważać; nie chciałam, żeby się przestraszyli i uciekli przed tym, o co miałam poprosić.- Kojot i kwiat-świat - mówił Kojot.- Nie ma teraz między nami żadnej różnicy.Jestem psem.Jestem rośliną.Jestem człowiekiem.Nie tak do końca psem.Nie tak do końca człowiekiem.Ale wiele we mnie z rośliny.Czujesz, jak rosnę?- Czuję - przytaknęła Belinda.- Zapowiada się dobre parzenie, mała.Kojot dowiózł nas do ponurego głazu za barem i farmą, gdzie samotna linia telefoniczna zagłębiała się w ziemię.Szepczący trup dębu.Słychać było Zombi buszujących w porannym zielsku.Słyszeliśmy posykiwania i rechot tych stworów.Niebo nad linią drzew jaśniało.Kojot wysiadł z taksówki, otworzył nam drzwiczki.Wypuścił nas.W naszą stronę szedł, zataczając się, podpity półżywek z błyszczącymi szponami.Kojot wsunął łapę w szponiastą dłoń tego obcego i potrząsnął nią mocno.Zombi uśmiechnął się do niego i padł jak ścięty na martwą ziemię.Wokół leżało ze dwadzieścia tych miękkich, wzdętych stworów.Zombi
[ Pobierz całość w formacie PDF ]