[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciężki był dzień, ale też i bezbłędny.Słonko nam świeciło i z lasu kukała nam cały boży dzień zazula; każdy z nas mógł sobie naliczyć kupę lat do życia, sobie i innym — miłym sercu.Przed południem Księżarczuk, nie zważając tak jak my na niedzielę, zrywał tartaczkę i sklejkę na mygły, pohukując i bluźniąc na konie.W południe wlazł na jednego z koni i pojechał na obiad.I już nie wrócił.Może zabarłożył.Rozmawiałem z nim w południe, zanim pojechał.Udzielił nam niektórych informacji względem wczorajszo—dzisiejszej zabawy.Wiec tak: najpierw konie, co Księżarczuka najwięcej podniecało; wiec koniokrady skradli spod Remizy dwa konie; ja mu wtedy powiedziałem, że jednego z nich widziałem i podałem mu kierunek, w jakim czmychał.Co do Kaziuka to już obliczyli, ile porąbał: pięć stołów i dwa krzesła; będą mu ściągać z wypłaty za te meble.I za wybite okno.Co poza tym? Poza tym pobili się nad ranem, ale nie od nas.O dziewuchę poszło.Wieczna kość niezgody.Teraz było późne popołudnie.Zachodzące słonko biło z ostrego ukosa całymi wiązkami jasnowidzących promieni w wysokie korony sosen stojące na skraju zrębu.Siedzieliśmy, jak już było powiedziane, przy ogniu, odpoczywając po ciężkim dniu.Odbywało się patrzenie w ogień zwyczajne i dyszenie w kosmos legendarne.Dym z ogniska szedł prosto w górę, a kiedy trącały go te słynne luźne w pojedynkę przez las pędzące powiewy wiatru, wtedy łamał się miękko i rozwiewał jak w oknie muślinowe firanki, za którymi dama na szezlongu, czyli wszystko i nic.Po dłuższym i starannym milczeniu Michał Kątny poruszył się, przerywając nasze patrzenie w ogień zwyczajne i dyszenie w kosmos legendarne.Wyjął jakieś papiery, taki plik luźnych kartek i karteluszków z wewnętrznej kieszeni kurtki i zaczął przeglądać je, na poły w blaskach gasnącego dnia, na poły w blaskach dopalającego się ogniska.Wiele kartek, po krótkim lub trochę dłuższym rzuceniu na nie okiem, zmiął i wrzucił do ogniska.Zmięte kuleczki papieru szybko zajmowały się od czerwonego żaru i strzelały płomieniem o krótkim żywocie.Patrzyłem na to, paląc papierosa i nie odzywając się.Jedną z karteczek Michał Kątny przytrzymał trochę dłużej przy niebieskich swoich oczach.Potem odezwał się:— Znalazłem niedawno taki list na ulicy.Facet pisze z więzienia do kolegi na wolności.Przeczytam ci kawałek.Chcesz?— Czytaj.— „Teraz, kiedy wypadłem z łaski życia, wszyscy się ode mnie odwrócili.Mam jeszcze w życiu tylko dwa pragnienia.Jedno, żeby nie gniły mi zęby, a drugie, uśmiejesz się, żeby przejechać się dokoła miasta tramwajem.”Michał Kątny przerwał w tym miejscu czytanie, popatrzył jeszcze przez chwilę na odwrotną stronę kartki, po czym złożył ją we dwoje i schował razem z pozostałymi papierkami do kieszeni kurtki.Po krótkim i starannym milczeniu:— Ile dostał? — spytałem.— Trzy lata.Tak wynika z listu.Pisze, że dopiero rok mu minął i zostały mu jeszcze dwa lata.— Amnestii żadnej na horyzoncie nie widać — mówię.— Widać.Ale właśnie za dwa lata.Na 25—lecie Polski.Od czasu zaborów nigdy jeszcze tak długo Polska nie istniała, wiec amnestia na pewno będzie.— Dla niego ta amnestia to już żadna pociecha.Odsiedzi okrągłe trzy lata.A wiadomo za co siedzi?— Nie wiadomo.Nie pisze nic o tym w liście.— Zawsze za coś siedzi — mówię.— Znałem jednego — powiedział Michał Kątny po chwili— który nie powiedział dozorcy „dzień dobry” i dostał dwa lata.— Ja ci powiem — mówię po chwili — że on może powiedział, tylko że za cicho, i ten nie dosłyszał.— A to też możliwe — powiedział Michał Kątny.— Słyszałem o jednym — mówię — który siedział za nic.Przyszli mu zrobić remanent do magazynu i nie było nic.Wtedy uśmiechnął się Michał Kątny, a ja, który do tego zmierzałem, który bardzo chciałem, żeby się rozluźniła jego stężała twarz i żeby się uśmiechnęła, i żeby się uśmiechnęły jego oczy, tak się ucieszyłem tym, jakbym się nie wiem czym ucieszył, tym na przykład, że temu facetowi z więzienia nie gniją zęby i że w ogóle jest już na wolności, i że sobie jedzie dookoła miasta tramwajem, od pętli do pętli i z powrotem.Michał Kątny miał uśmiech taki niepełny, częściowy, fragmentaryczny.Jakoś tak się uśmiechał, jakby nie chciał całą duszą się uśmiechać.Albo może jakby nie mógł.Jakby w jego życiu wydarzyło się coś, co mu zniszczyło, pogruchotało i zaprzepaściło pełen uśmiech i Michał Kątny nie mógł już tego odbudować albo nie chciał, albo: ani nie mógł, ani chciał.Ściemniało się coraz.Słońce było już niziutko tam za lasem, na niewidocznym horyzoncie tam za lasem, daleko tam za lasem, a cienie tu połączyły się, zlały się i cały zrąb był teraz jednym cieniem.Na górce, gdzie była działka Tomali, kołki po odebranych kubikach papierówki i kneblówki wyglądały jak szubieniczne rusztowania na tle północnego ciemniejącego nieba.— Zobacz, Michał.Tam pod górką.Pod górką, tam, gdzie patrzyłem i gdzie popatrzył Michał Kątny, szło, jedna za drugą, dziewięć sztuk czarnej zwierzyny.Dziki były w odległości jakichś sześćdziesięciu, siedemdziesięciu metrów od nas.Tak jakby zwietrzyły naszą obecność, bo zaczęły fukać zaniepokojone, ale nie zmieniły szyku ani szybkości marszu.Jeden po drugim zniknęły za górką i poszły w las.Kiedy później opowiedziałem o tym Panu, czyli leśniczemu, do którego zaszliśmy, był niepocieszony, że go tam nie było z flintą.Zaszliśmy do leśniczego, bo chciałem mu, zameldować, że robota skończona na mojej działce; czysto, ładnie, wszystko lśni.Leśniczy powiedział, że jutro z samego rana podskoczy na zrąb i zapisze mi w kajecie, co i jak, a potem pojedzie do Sławy do Nadleśnictwa po wypłatę dla nas.Zameldowałem mu też, że wyjeżdżam i ustaliliśmy, że przekażę Michałowi moją siekierę i rękawice.Buty nie, bo Michał miał własne józwy.Buty przyniosę jutro, jak wpadnę po wypłatę, powiedziałem.Zapodałem też, że drzewa do palenia na kwaterze zostało w szopie u Babci Oleńki na jakieś góra dziesięć dni.Przywiezie się dla pana Kątnego nowy transport, powiedział leśniczy.Potem leśniczy poprosił nas do pokoju i poczęstował słynną nalewką ze śliwek na spirytusie.Śliwowicja, jak mówił o niej Peresada, który o tej nalewce marzył na jawie i śnił po nocach.Balon ze śliwowicją unosił się nocami w powietrze i płynął napowietrznie od leśniczówki do wioski, do chałupy Peresady i tam kołował jak wielka ćma nad śpiącym Peresada.Na razie, póki co, był wieczór i balon stał na swoim miejscu w gabinecie leśniczego, dokąd żona leśniczego zachodziła dwa razy po dolewkę do szybko wysychającej karafki [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl