[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Nowe wspaniałe życie w starym wspaniałym świecie.W którym świecie? Który z nich jest stary? To by była dopiero nie­spodzianka, gdyby nagie okazało się, że “Dziesięciornica” - zmaterializowana ułuda - mniej jest jednak ułudna od raju, ku któremu kierowali marzenia; że choć niepraw­dziwa, to jednak tam więcej czeka oszustwa niż tu.Replika wierniejsza niż oryginał? Przeląkł się tej możliwości, a przecież dla niego, urodzonego tutaj, tamto było jedynie podsycaną opowieściami imaginacją, objawieniem, w któ­re przyjęło się wierzyć, najwyższą doskonałością, do której przywykło się wzdychać.Nawet gdyby wszystko od począt­ku do końca sprawdziło się dokładnie według przepowied­ni, ten świat na zawsze pozostanie dla niego pierwszy, na zawsze lepszy, bardziej niezawodny, tamten zaś nawet w miejscach, gdzie będzie demonstrował swą wyższość w sposób oczywisty, wyda się jedynie rozregulowaną za­bawką, odtworzoną misternie na obraz i podobieństwo.Usłyszał głosy i zobaczył, jak dwie pary butów skręciły z asfaltu i weszły na trawę.Zbliżały się nierównymi kroka­mi, idąc jedne za drugimi: pierwsze stąpały ciężko, tratu­jąc trawę, drugie nieco lżej, omijając niektóre kępki, a nie­które przeskakując.Obeszły naokoło jego ciało, jedne ż jednej, drugie z drugiej strony, potem na odwrót, spotka­ły się obok twarzy Deograciasa do połowy ukrytej w trawie, przystanęły i ustawiły się przed nią w szeregu.- Nie rusza się - powiedział pilot Heppard.- Nie - potwierdził pilot Oona.- Ale oddycha.- Jak oddycha - powiedział pilot Heppard - to widocz­nie żyje.Wzięli Deograciasa pod ramiona, podnieśli, postawili pionowo.Chcieli, żeby stał o własnych siłach, lecz za każ­dym razem, gdy go puszczali, przechylał się i walił na ziemię, więc doskakiwali pokrzykując z emocji i łapali go.Ziało od nich alkoholem konwencjonalnym.Podyskutowawszy nieco zgłosili wypadek informerowi, po­łożyli Deograciasa na trawie, a Oona wezwał najbliższy automat z napojami.Siedzieli po obu stronach poszkodowanego, automat, pękaty jak beczułka, dotarł żwirową alejką do skraju trawnika.Otworzyli Deograciasowi usta i wlali w nie płyn.Błysk wdzięczności w jego oczach utwierdził ich w przekonaniu, że postąpili słusznie.Spomiędzy chmur zieleni wyłonił się biały transporter pogotowia medycznego.- Mówiąc między nami - odezwał się Heppard - to napiłbym się teraz piwa.Biedny chłopiec - dodał spoglą­dając w stronę, gdzie zniknął transporter.- To jak?- Nigdy nie mówię nie - odrzekł Oona poważnie.Piwiarnia Quevasa na poziomie setnym stylizowana była na średniowieczną oberżę - z zewnątrz wydawała się zbita z potężnych bali, a dach, którego w rzeczywistości nie było, robił wrażenie krytego drewnianymi gontami.Ich matowa, mokra czerń z zawiązującymi się gdzieniegdzie kępkami mchu dobrze pozorowała nieustanną batalię z wichrem i deszczami.Przez otwarte okna z okiennicami powyrzynanymi w małe serduszka od wczesnego rana gwar wylewał się na korytarz.Wewnątrz panował półmrok.Przy długich drewnianych stołach, na prostych ławach siedzieli nad kuflami biesiad­nicy o zaczerwienionych twarzach.Ponad ich głowami, pod powałą koloru ciemnego miodu, kotłował się dostojnie dym, podbijany od spodu tysiącem okrzyków i zawołań.Pomiędzy stołami jeździły bezszelestnie olbrzymie skrzynie, które w momencie postoju rozchylały się, metalowa ręka wyrosła nagle z boku sięgała w głąb, a za moment nad otworem pokazywał się obłok białej piany.Na ten znak biesiadnicy pospiesznie dopijali resztki, po czym bezuży­tecznymi kuflami walili z rozmachem o podłogę, aż skoru­py pryskały między nogami stołów jak ruchliwe małe zwie­rzątka, automat stawiał na blacie nową porcję, otwór w skrzyni zarastał, zaś ona sama podążała dalej, gdzie ceremonia powtarzała się od nowa.W rogach li przy poczer­niałych ścianach stali rycerze w srebrnych zbrojach - ulu­biony cel siedzących najbliżej.Coraz to jakiś kufel śmigał w tamtym kierunku, a kiedy rozpływał się na ich kryształo­wych piersiach lub na dziobastej facjacie nie pozostawia­jąc najmniejszej rysy, podnosiła się wrzawa, lecz szybko cichła, gdyż oto następny zawodnik sposobił się do miota­nia świeżo opróżnionym garncem.Wklinowani ciasno między kompanów piloci Heppard i Oona raczyli się niespiesznie, niczym nie przegryzając.Tłukli leniwie próżne naczynia, przyglądali się niknącym w podłodze skorupom, następnie obracali się w stronę lśniącego blatu, gdzie stalą przed nimi nowa dwójka, jed­nocześnie ujmowali za ucha i zanurzeni prawie po oczy w pianie ciągnęli po tęgim łyku, odbekiwali przeciągle i z łoskotem odstawiali kufle.Wyszli z piwiarni, gdy późna pora mocno już przerzedzi­ła szeregi za stołami, kiedy na wszystkich poziomach let­nich dawno zapadło to, co przyjęło się nazywać nocą - z braku lepszego słowa na określenie pory po wygaszeniu dziennych świateł.Ciemność zaskoczyła ich, nie było widać bliskich świerczków ani dalekich gór, które można dotknąć podchodząc do ściany na wyciągnięcie ręki.Mieli nad so­bą granatowy rondel nieba z powbijanymi weń złotymi ce­kinami, jak to od niepamiętnych czasów utrzymują poeci; Kosmos płaczący złotymi łzami, odrobiony tak starannie, iż ktoś, kto pragnął pobawić się w historię astronomii, mógł bez wychylania nosa poza “Dziesięciornicę” obserwować przez podręczny teleskop obiekty do szesnastej wielkości gwiaz­dowej.Antares tego nieba był rzeczywiście widzianym z Ziemi Antaresem.i nawet jego widmo było widmem Antaresa, a nie Rigela czy Syriusza, aby domorośli Keplerowie i Fraunhoferowie mogli spokojnie dokonywać swoich od­kryć.- Gwiazdy jak gwiazdy - powiedział Oona bardzo mało zważając na dykcję.Ruszyli przed siebie niepewnie, na ślepo, kompletnie nie widząc drogi.Zanim dotarli do świa­teł, które rozbłysły im pod nogami jak rząd śniętych ryb, weszli dwukrotnie w krzaki.- Wyzerowaliśmy nasze konta - poinformował Oona Hepparda, który jednak nie przyjął nowiny z należytym zainteresowaniem.Czas jakiś posuwali się w milczeniu, co­raz to inne światełka zapalały się przed nimi.Zmęczyli się i przystanęli.- Odpocznijmy - zaproponował Heppard.Skręcili z pa­sażu, poczuli na twarzach gałęzie, światła za nimi zgasły jak zdmuchnięte.Nim dotarli do ściany, upadli, podnieśli się i jeszcze raz upadli - w końcu podpierając się wza­jemnie, klnąc i ciężko dysząc oparli się na elastycznej powierzchni, spłynęli po niej do samego dołu i tam, spleceni w ciasnym braterskim uścisku, posnęli jak dzieci.Coś ich zbudziło - co? Równocześnie otworzyli oczy i wpatrzyli się w nadpływającą falami ciemność.Niebo na wschodzie poszarzało, gwiazdy wyblakły, gałęzie drzew ki­wały się majestatycznie nie wydając żadnego odgłosu.Wy­soko zawisł anemiczny księżyc - dzieło podłego mala­rza - rozświetlający rzadkie chmury.Poza zwykłym chrobo­taniem silników w powietrzu nie niosły się żadne dźwięki.Niby nie było powodów do niepokoju, a jednak Heppard i Oona wpatrywali się ze strachem - przed czym? - w czer­niejącą przed nimi groźnie ścianę zarośli.Twarze pilotów bielały obok siebie jak dwie nieudolne podobizny bladego księżyca.Raptem Heppard uświadomił sobie, że od pewnego cza­su palce Oony zaciskają się na jego ramieniu niczym że­lazne obcęgi i w tym samym momencie raczej poczuł, niż zauważył ciemną sylwetkę na tle nieba.Chwilami tracił ją z oczu, to znowu, gdy odsłaniały ją gałęzie, obserwował zarys kudłatego, niedźwiedziego łba, taniec mętnych świa­teł na wybrzuszeniach połyskliwego stroju, czarną zwalistość ramion wyrastających ponad krzewy [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl