[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.VII.Pogrzeb naszego sąsiada odbył się z ponurą okazałością, za trumną bowiem szliśmy my dwaj, jako „najbliższa rodzina” i jakichś dwóch, nieznanych nam staruszków, z których jeden o kuli; wyrozumieliśmy, że nie widząc swego towarzysza, sprzedającego zabawki na rogu jakiejś ulicy, pod bramą jakiegoś domu, musieli się domyśleć, że dwa drewniane niedźwiadki przestały uderzać młotem w kowadełko i że ich towarzysz poszedł chyba zdać raport dyktatorowi niebieskiemu, który na dzień ten uroczysty przypiął zapewne białoczerwoną kokardę na sercu, jak biały kwiat, splamiony krwią.Patrzyli teraz w trumnę, nie z żalem, ani ze współczuciem, lecz z cierpiącem zdziwieniem, że się śmierci udało znaleźć tego, co jej w twarz plunął kiedyś bez trwogi, lecz nienawistnie i z tym uśmiechem rozpaczy, który śmierć samą zabić potrafi.Z trumny przenosili wzrok na siebie, podejrzliwy i wylękły, patrząc, że się wśród nich uczyniła luka, bo jedna trumna wyszła z szeregu, towarzysz ich biedy, wieczystego żalu, towarzysz nadziei udręczonej, podglądającej przez szpary obłąkanym wzrokiem, czy się cud jaki nie stał, czy ziemia nie wydała się nagle w grób, a z niego płomienistym, tysiącjęzycznym wężem czy też miecz nie wychynął, drżący od stalowej wściekłości, z zapiekłą krwią rdzy na zgięciach, krzyczący sinem lśnieniem, jak głosem ochrypłym rycerza, którego głowę obłęd objął rękoma i czy nie godzi? — Pogardził nimi, czyli co? Oni idą w mróz i zawieruchę, a wiatr się zanosi nad nimi, rechoce i łka i skowyczy, jak pies na ich nędzę łataną poszczuty, że ciało, na kościach ledwie wiszące, jak stary łachman, drży każdem włóknem, a on w trumnie się rozparł, z głową na poduszce z wiórów i śpi sobie bez troski, wielki pan, wspaniałą kapą nakryty, czerwoną płachtą królewską, znaczoną Orłem, tą samą, co wisiała u niego na ścianie, nad „ołtarzem poległych”.Biała trumna z surowych desek, zdaje się, radość w sobie niesie, bo się pyszni wysoko na żałobnym wozie, z którego jesiennego jeszcze nie starto błota i skacze czasem z tej radości niezmiernej na drodze, znaczonej wybojami, Io! Ilo! triumfator jedzie na kapitol, zwycięzca w wieńcu bolesnym, a kolumny marmurowe po drodze, schylić się nie mogąc, rwą z pysznych łbów swych kapitele akantowe i ciskają pod koła wozu, a wiatr znów, kiedy się jeden las kolumn minęło, chwyta w garście śnieg sypki i lotny i rycząc i świszcząc z radości, nowe słupy z marmurowej bieli śniegu w górę pędzi i czoła im rzeźbi.Po obu stronach drogi gromady stoją niezliczone, ściśnięte, głowa przy głowie i patrząc oczyma z karbunkułów na pochód nasz cezarowy, tumult czynią i słowa urwane krwią lepią w jeden krzyk, który nagle wystrzela w niebo jak słup ognia, jak błyskawica z ziemi w strop bijąca, jakby niebo w samo serce krótkiem uderzeniem sztyletu chciała ugodzić.Twarze ci ludzie mają sine, a co drugi ma na szyji stryczek, ten zaś i ów, kiedy go trumna mija, nagle rozchełstuje na piersiach koszulę i ukazuje mały otwór od kuli, wprost w serce wiodący, albo pozdrawia trumnę kikutem ręki; a trumna coraz bardziej się pyszni i białość desek swoich rozpala w blask migotliwy, zimny, oślepiający, bielszy od śniegu, co się nad nią przewala i zdaje się, już nie na wozie jedzie, lecz że ją ten wielki krzyk widmowy podniósł, w górę dźwignął, jakby nie miała ciężaru i tak niesie przez powietrze jakby nią chciał cisnąć w niebo niskie, ołowiane, ponure, spowite w brudne szmaty chmur.Wtedy z gromady ludzkiej wyszedł człowiek, tak blady, jak ból, człowiek w księżej sutannie i z dubeltówką przez plecy, rękoma do piersi cisnący Wijatyk i począł iść przed wozem, krokiem głuchym, a czujnym, czającym się, jakgdyby szedł przez las i oczyma żbika wypatrywał widm wśród pni, stojących w szyku, w szynelach z kory.Idąc, rósł i olbrzymiał ponad głowy, czernił się niezmiernym ogromem cienia; blask szedł od jego twarzy i blask szedł od jego piersi, na której leżał Chrystus Pan, zaklęty w blady krążek chleba, więc się dookoła uczyniło jasno od widmowej jasności i widać było teraz dokładnie wszystkie rany wszystkie połamane żebra, sine centki głodowe na twarzach, wszystką rozpacz serc, i w oczach ludzkich taką mąkę, że skostniała ziemia jęczeć poczęła głucho, krótkim, strasznym, urywanym jakiem wilczycy,.w wielkim bólu konającej.Zaś ten ksiądz straszliwy usta miał zacięte, aby nie drżały, nie wolno mu bowiem było wyrzec bluźnierstwa, Chrystusa niosąc na sercu; wiać tylko oczyma wiódł po tłumach, stojących.przy drodze i bił w nich oczyma, jak piorunami, palił wzrokiem rany i godził w skowyczące serca.Wtedy wzdłuż drogi naszej poszedł szept, jak hasło, podawane z ust do ust mówiący: Oto jest Papież polski! Oto jest biskup wojującego kościoła, — oto jest apostoł męczeńskiej schyzmy polskiej! Chwała, chwała, chwała!…Coraz ich więcej, coraz ich więcej, jakgdyby wiatr zgrabiałemi rękoma, szponem suchych palców swoich rozdzierał groby, najbardziej zapomniane, w którym zaś znalazł trupa, co nie spał, lecz oczy miał otwarte, lub naznaczony był pieczęcią rany, — tego brał na skrzydła i niósł i stawiał w orszaku niezliczonych widm na drodze białej trumny naszej, aby wołał i uczcił ją, zwycięzką, dumną i czystą, cyborjum świętego polskiego serca, jednego z ostatnich, co się Boga nie zalękło, ani ludzi, ani zgrozy, ani klątwy, ani łez, ani śmierci i krzyczało na cały świat męką swoją, wyło, jak pies sponiewierany i biło strumieniem krwi w górę, jak ogniem z działa.Oto je teraz wiedzie na spoczynek wieczny sam Chrystus Pan najmiłościwszy na gorejącej piersi księżej, wielki mistrz duchów męczeńskich, który im odkrył tajemnicę ofiary i nieludzką słodycz cierpienia, rzeczy boskie i niepojęte dla straszliwego ducha ziemi, który żre pył i pyłem tyje.Wiatr wył i wołał i płakał z gromadą.Któżby pomyślał, że tuż obok nas, w izdebce pod strychem żył i umarł ktoś, komu takie czynią honory, że ziemia jęczy pod naszemi stopami, z trudem stąpającemi po grudzie?Któż mógł wiedzieć, że „eremita” skąpcem był straszliwym, co pod łachmanami krwawą purpurę nosi, a w oczach.skarb wspomnienia, którego nic nie zniszczy i nie pokryje pyłem, bo ma w sobie szatańską siłę odradzania się i odmładzania.Cześć ci, eremito; oto ta grudka ziemi, to stężała łza ziemi.Dudni na trumnie, jak tocząca się ołowiana kula, co kiedyś ominęła twoje serce i teraz go szuka
[ Pobierz całość w formacie PDF ]