[ Pobierz całość w formacie PDF ]
. Ruszajmy.Przypomniał sobie, że miał zadzwonić do ojca Callahana, lecz wszystko wska-zywało na to, że na tę rozmowę będzie jeszcze musiał trochę poczekać.Wydarze-nia następowały z coraz większą szybkością.Zbyt dużą jak na jego gust.Coraztrudniej przychodziło odróżnić fantazję od rzeczywistości.7Pogrążeni w myślach jechali w milczeniu aż do chwili, kiedy samochód do-tarł do wjazdu na autostradę.Ben roztrząsał to wszystko, co usłyszał od Cody egow szpitalu.Carl Foreman zniknął.Ciała Floyda Tibbitsa i dziecka McDougallówzniknęły sprzed nosów dwóch pracowników kostnicy.To samo stało się z Mi-ke em Ryersonem i Bóg wie, z kim jeszcze.Ilu ludzi w Salem mogło zniknąć bezśladu, nie budząc niczyjego zainteresowania przez tydzień, dwa, a nawet miesiąc?Dwustu? Trzystu? Poczuł, jak pocą mu się dłonie. To wszystko zaczyna powoli przypominać jakiś makabryczny sen ode-zwał się Jimmy. Z naukowego punktu widzenia najbardziej przerażająca jestwzględna łatwość, z jaką można założyć kolonię wampirów.Na początek wystar-czy nawet jeden osobnik.Salem stanowi sypialnię dla Portland, Lewiston i GatesFalls.Nie ma tu zakładów przemysłowych, w których można by zaobserwowaćwzrost absencji, do szkół zaś przyjeżdżają dzieci z kilku miejscowości.W nie-dziele sporo ludzi jezdzi do kościoła w Cumberland, a jeszcze więcej w ogóle niechodzi do żadnego.Z powodu telewizji sąsiedzi coraz rzadziej spotykają się naprzyjacielskich pogawędkach, jeśli nie liczyć staruszków przesiadujących w skle-pie Milta.Jednym słowem, wszystko może się dziać za kulisami, a mimo to niktnie zauważy niczego niepokojącego. Otóż to Ben skinął głową. Danny Glick zaraża Mike a, Mike za-raża.Bo ja wiem? Na przykład Floyda, dziecko McDougallów zaraża matkęi ojca.Właśnie, co z nimi? Ktoś to sprawdzał? Niestety, nie są moimi pacjentami.Przypuszczam, że to doktor Plowmanzadzwonił do nich dziś rano z informacją, że zaginęło ciało ich synka, ale nie mampojęcia, czy to na pewno zrobił ani czy pofatygował się do nich osobiście. Trzeba ich koniecznie sprawdzić. Ben już wiedział, jak czuje się zwie-rzę, wokół którego zaciska się pierścień nagonki. Widzisz, jak łatwo przeoczyćcoś naprawdę ważnego? Ktoś spoza miasteczka mógłby przejechać przez sam je-go środek i nie zauważyć niczego niepokojącego.Ot, jeszcze jedna dziura zabita238dechami, w której o dziewiątej wieczorem zwijają z ulic chodniki.Kto jednakwie, co się dzieje w domach, za zasłoniętymi oknami? Może ludzie leżą w łóż-kach, szafach albo piwnicach i czekają na zachód słońca? A nazajutrz wyjdzie ichna ulicę jeszcze mniej niż wczoraj, i tak każdego następnego dnia.Odchrząknął, usiłując pozbyć się suchego, dławiącego kłębka, który utkwiłmu w gardle. Uspokój się poradził mu Jimmy. Nie masz na to żadnych dowodów. Dowodów są całe stosy zareplikował Ben brakuje tylko możliwegodo zaakceptowania punktu odniesienia.Gdyby chodziło o tyfus albo nową odmia-nę grypy, całe miasteczko już dawno zostałoby objęte kwarantanną. Wątpię.Nie zapominaj, że jak do tej pory tylko jedna osoba coś rzeczywi-ście widziała. Ale za to na pewno godna zaufania. Gdyby to się rozeszło, ludzie chyba ukrzyżowaliby go zauważył Jimmy. Jacy ludzie? Na pewno nie Pauline Dickens.Ona lada chwila zacznie ryso-wać na drzwiach poświęconą kredą magiczne znaki. W epoce Watergate i kryzysu naftowego tacy jak ona należą do wyjątków odparł Jimmy.Pozostała część podróży upłynęła w milczeniu.Dom pogrzebowy Greenaznajdował się na północnym skraju Cumberland.Między wysokim ogrodzeniema tylnymi drzwiami kaplicy nie noszącej symboli żadnego wyznania stały dwaczarne karawany.Jimmy wyłączył silnik i spojrzał na Bena. Gotów? Chyba tak.Wysiedli z samochodu.8Bunt narastał w niej niemal od rana, osiągając punkt kulminacyjny około dru-giej po południu.Zabrali się za to zupełnie bez sensu i od złej strony, usiłującnajpierw udowodnić coś, co (przepraszam, panie Burke) było pewnie i tak tyl-ko stekiem bzdur.Postanowiła, że jeszcze tego samego dnia pojedzie do DomuMarstenów.Poszła na górę po szkicownik.Matka piekła ciasteczka w kuchni, a ojciecoglądał w telewizji mecz Packersów z Patriotami. Wychodzisz? zapytała pani Norton. Tak.Chcę się trochę przejechać. Obiad jest o szóstej.Postaraj się wrócić na czas. Będę najpózniej o piątej.Wsiadła do samochodu stanowiącego przedmiot jej ogromnej dumy.239Nie dlatego, że był to jej pierwszy wóz, lecz ponieważ zapłaciła za niego (pra-wie zapłaciła; zostało jeszcze sześć rat) z własnych, zarobionych przez siebie pie-niędzy.Był to obecnie już prawie dwuletni chevrolet Vega.Wycofała go ostrożniez garażu i pomachała ręką matce, która przyglądała się jej przez okno.Dzieląca jeszczelina nie zasklepiła się, piekąc jak nie zaleczona rana.Wszystkie dotychcza-sowe kłótnie, choćby bardzo ostre, z biegiem czasu niknęły za mgłą zapomnienia.%7łycie toczyło się dalej, lecząc wszelkie skaleczenia, aż do chwili, gdy w wyni-ku następnej sprzeczki świeże jeszcze blizny pękały, powodując zwielokrotnionyból.Jednak tym razem nie była to kłótnia ani sprzeczka, lecz prawdziwa wojna,rany zaś okazały się zbyt głębokie, żeby myśleć o ich zaleczeniu.pozostawała je-dynie amputacja.Susan spakowała już większość swoich rzeczy i nie czuła z tegopowodu żadnych wyrzutów sumienia.I tak zbyt długo z tym czekała.W miarę jak jadąc Brock Street oddalała się od domu, czuła coraz wyrazniejogarniające ją przyjemne uczucie posiadania konkretnego, jasno sprecyzowanegocelu, doświadczając jednocześnie wrażenia kłócącego się z nim i umykającegojednoznacznej definicji, że cały czas stąpa po cienkim lodzie absurdu.Zwiado-mość, że wreszcie może podjąć jakieś konkretne działanie, sprawiała jej ogromnąprzyjemność.Była prostolinijną dziewczyną i wydarzenia ostatnich dni wprowa-dziły w jej umyśle spore zamieszanie, pozostawiając ją na środku rozkołysanego,nieznanego morza.Teraz nareszcie nadszedł czas, żeby wziąć się ostro do wioseł!Tuż za granicą miasteczka zatrzymała samochód na miękkim poboczu, wysia-dła i weszła na pastwisko Carla Smitha, gdzie leżała potężna bela przeciwśnież-nego płotu czekającego na nadejście zimy.Wrażenie absurdu nasiliło się jeszczebardziej, kiedy nachyliła się i szarpiąc w lewo i prawo ułamała ostro zakończonąkońcówkę jednego z palików długości około trzech stóp.Zaniosła kołek do sa-mochodu i rzuciła na tylne siedzenie, wiedząc w głębi duszy, do czego może jejbyć potrzebny (oglądała wystarczająco dużo horrorów, w których przebijano ser-ca wampirów), lecz nie dopuszczając do siebie refleksji, czy byłaby w stanie tozrobić, gdyby wymagały tego okoliczności.Jadąc dalej minęła mały sklepik, otwarty także w niedziele, w którym ojcieczawsze kupował świąteczne wydanie Timesa, a ona jako dziecko oglądała z wiel-kim zainteresowaniem wystawioną w szklanej gablocie plastikową biżuterię.Tymrazem to ona kupiła gazetę, a także mały krzyż błyszczący złotem.Otyły sprze-dawca, nie odrywając ani na chwilę wzroku od ekranu telewizora, przyjął od niejnależność w wysokości czterech dolarów i pięćdziesięciu centów.Skręciła na północ, w County Road pokrytą nową warstwą asfaltu.W to po-godne popołudnie wszystko wydawało się świeże i cudowne, a życie nabierałododatkowej wartości
[ Pobierz całość w formacie PDF ]