[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Tak.Najlepszy salon w mieście.- Przestałeś tam chodzić, odkąd wypłynął Barto.-Tak.- Zacznij się tam pokazywać co dzień rano, jakbyś się nikogo nie obawiał.- Zbyt niebezpieczne, Joe.- Nie tak bardzo, jak ja się tym zajmę.Pojedziesz twoim opancerzonym samochodem z gorylami.Sam hotel obsadzimy strzelcami wyborowymi.Nick De Luca wahał się.- Niedobre są te przyzwyczajenia - zauważył.- To ułatwia tym, co chcą wyciąć numer.- Przecież - zauważył Joe logicznie - nie musisz tam chodzić co dzień.Dwa, trzy razy w tygodniu.To podniesie morale chłopców.Zobaczą, że mają ciągle szefa i że ten szef nie boi się nikogo.- Myślisz?- Z pewnością!- Dobra - przystał Nick De Luca, trochę wbrew sobie.- Zrobię, jak mówisz.Taksówka dowiozła Patricka na Christopher Street w West Greenwich.- Nie wierzę, że pan jest ciota - zauważył taksówkarz, odliczając banknoty pięciodolarowe, które mu Patrick włożył do ręki.- Nie rozumiem.- To dzielnica pedałów.W nocy krążą po chodnikach i podrywają przechodniów.Niech pan patrzy.Tam.Gay Street - ulica pedzia!Wskazał uliczkę naprzeciwko domu, gdzie zatrzymała się taksówka.(Ta część West Greenwich Village jest w nocy całkowicie opanowana przez homoseksualistów - przyp.aut.).Patrick Baudouin uśmiechnął się i wysiadł.Taksówkarz wystawił jego bagaże na chodnik, a Patrick podniósł głowę, by popatrzeć na dom, gdzie mieszkała Brenda.Był trochę rozczarowany.Spodziewał się czegoś mniej nędznego.- Gotowe, proszę pana, do widzenia i niech pan uważa na cioty! - ironicznie zawołał taksówkarz.Patrick pozbierał walizy i ruszył po stopniach do wejścia.Obdarci chłopcy siedzieli ha schodach.Patrzyli na niego spode łba, zerkając na bagaże.Pchnął drzwi i wszedł na ciemną klatkę schodową.Cuchnęło gotowaną kapustą.Ściany pokrywały sprośne rysunki.Brudny mur, zeskrobana farba, dziury, ślady tłustych paluchów, w kącie ciemne zacieki od psich siuśków.Zaskoczony Patrick postawił walizki na kaflowej podłodze pełnej brudnych kałuż.Na jednej ze ścian wisiały metalowe skrzynki na listy.Podszedł sprawdzić nazwiska.Brenda Chapman.Nazwisko napisano starannie czarnymi literami.To była jedyna czysta wizytówka pośród wszystkich tam widniejących.Brenda Chapman.Żadnej wskazówki, ani piętra, ani numeru mieszkania.Rozejrzał się dokoła.Nie było windy.Jeśli dobrze pamiętał, budynek miał pięć pięter.Będzie musiał obejść wszystkie mieszkania.Szukał listy lokatorów, ale nie znalazł.Zobaczył dwie pary drzwi, poza prowadzącymi na ulicę i na podwórko.Podszedł do jednych, nie było żadnej tabliczki.Nacisnął dzwonek, ale nikt się nie odezwał.Wybrał następne i zadzwonił.Drzwi niemal natychmiast otwarto, ukazała się karykatura kobiety.Zatłuszczony szlafrok odsłaniał kosmatą pierś w poszarpanym biustonoszu.Włosy źle uczesanej peruki wisiały wzdłuż wysuszonej szyi.Chuda twarz z wargami ordynarnie uszminkowanymi, nos gruby.Oczy podkreślone niebieskawymi cieniami, głębokie zmarszczki, brwi wyskubane.- Czego chcesz, mój skarbie?Patrick przypomniał sobie, co mówił taksówkarz.- Szukam niejakiej Brendy Chapman.- Z branży?- Kobieta.Prawdziwa - sprecyzował uprzejmym głosem.- Lesbijka?- Nie.- No to nie znam.Ale to ci nie przeszkadza wejść, mój piesku.Ładny z ciebie chłopiec.Masz chwilę czasu?- Spieszę się.- Dziwny akcent.Jak ten piosenkarz zagraniczny.Charles Nassavour czy coś w tym rodzaju, wiesz?- Proszę posłuchać.Szukam Brendy Chapman.Mieszka pan na parterze, musiał ją pan widzieć.Wysoka dziewczyna.- Dość.Twoja kizia mnie nie obchodzi.W ostateczności, gdyby była lesbijką, może bym ją znał.Odwiedzamy się między pedałami, rozumiesz? No, wchodzisz? To niedrogo, skarbeńku, odpalisz 10 kawałków i cię obsłużę.Chyba że chcesz odwrotnie, to będzie.Patrick Baudouin wyciągnął 10 dolarów z portfela i podał transwestycie.- Widzisz, zdecydowałeś się - triumfował tamten - wy inni, wszyscy jesteście tacy sami.Najpierw plujecie, a potem zdychacie z pragnienia, żeby spróbować.- Te dziesięć dolarów daję za to, żeby porozmawiać o Brendzie Chapman.Za nic innego.Przebieraniec spojrzał na niego z przestrachem.- Prywatny?- Nie.- Na pewno?- Na pewno.- Pokaż papiery.Patrick pokazał paszport.- Francuz, co? Tak myślałem.Mówisz jak ten francuski piosenkarz Charles Vassanour, czy coś w tym rodzaju.Dobra, właź, bo się przeziębię w tym szlafroku, ciągle się otwiera.Patrick wszedł do małego mieszkanka, zawalonego ubraniami, butami, perukami wiszącymi na gwoździach w sąsiedztwie rysunków węglem, przyczepionych na ścianach.- Siadaj, gołąbeczku.Transwestyta zrzucił gałgany i zwolnił krzesło.Wsadził banknot dziesięciodolarowy w podszewkę płaszcza i zwrócił się do Patricka.- Dobra.Co chcesz wiedzieć?- Brenda Chapman.Patrick powoli odzyskiwał refleks z czasów, kiedy był prywatnym detektywem w Nowym Jorku.Tamten westchnął.- Mówiłem, nie znam.Patrick opisał Brendę.- Nigdy nie widziałem takiej w tym domu - zapewnił szczerze.- To niemożliwe.Jest skrzynka pocztowa na jej nazwisko.W odpowiedzi usłyszał szyderczy śmiech.- To nic nie znaczy.- Jak to?- Budynek ma pięć pięter.Dwóch lokatorów na każdym.To jest dziesięciu.A ile skrzynek na listy?- Nie wiem.- Powiem ci - dwadzieścia pięć.- No i co?- No i to, głupcze, że są ludzie, którzy tu nie mieszkają, a każą sobie przysyłać pocztę.Patrick Baudouin zmarszczył brwi.To niemożliwe - myślał.Ten pedał musi się mylić.Albo, jeśli mówi prawdę, nie dotyczy to Brendy.Miałaby podawać ten adres i tu nie mieszkać?Doskonale pamiętał, że mu długo opowiadała o swoim mieszkaniu przy Christopher Street i o planach urządzenia go na nowo.Zresztą, czy nie pisała w ostatnim liście, że robotnicy skończyli całkowicie remont podczas jej pobytu w Rio de Janeiro?Transwestyta przerwał tok jego myśli.- Powiedz no, twoje te walizy na schodach?- Tak.- Lepiej zrobisz, jak je weźmiesz.Bo gówniarze ci je rąbną.Patrick posłuchał rady.Postawił bagaże w kącie pokoju i zapytał.- Jest tu książka telefoniczna?- Oczywiście.Tam - wskazał niski mebel.Patrick wziął spis ulic i listę alfabetyczną.Najpierw poszukał Christopher Street
[ Pobierz całość w formacie PDF ]