[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Odwracam głowę i wymiotuję.Już nie mam usprawiedliwienia, żeby się cofnąć.Ostrożnie osuwam się na kolana.Harrington musiał przez cały czas mieć za sobą między rękami minę przeciwpiechotną.Pewnie się na niej po prostu położył.Z powrotem paraliżuje mnie strach.Nie wiem, ile czasu spędziłem przy Harringtonie.Może dwie minuty, może dwadzieścia.Mózg pracuje na jałowych obrotach, odmawia posłuszeństwa.Wiem, że płaczę, ale nie mam z tym nic wspólnego.Zaczyna się przejaśniać, mgła idzie w górę, słońce nad Reuth ma kolor pomarańczy.Muszę coś zrobić.Wstaję i zaczynam mozolnie piąć się ku szczytowi wzgórza.Przestępuję miny jak przerwy między płytami chodnika: wiem, że nie dość uważam.Umysł mam całkiem odrętwiały.Staję na szczycie wzgórza.Na prawo rośnie kępa drzew.Stoi tam cały pluton.Widzę Richardsa.Wszyscy się okopują jak szaleni.Richards leci do mnie.— Gdzieżeś był, kurwa? Za parę minut zabieramy się stąd i idziemy na miasto! Tam są czołgi! Który tam, kurwa, trzymał granaty przeciwczołgowe?— Harrington dostał.Mina.— O kurwa.Musimy się stąd ruszać.Chryste Panie.Kto ma te granaty przeciwczołgowe, do cholery?— Jeden z nowych je trzymał.Został na wzgórzu.— Jezus Maria! Co za burdel! Musimy mieć działka przeciwczołgowe! Moździerze coraz bliżej, a jak nas znajdą czołgi, to już koniec! Gdzie-Ten-Porucznik-Do-Jasnej-Cholery?!Wrzeszcząc tak, Richards biega tam i z powrotem.Jest co najmniej tak przerażony jak ja, ale chociaż myśli, co zrobić.Biegnie do reszty.Ja zwalam się na ziemię, jak stałem.Nie dam się ruszyć.Tu będę leżał i tyle.Jestem gotów na wszystko, niech się dzieje, co chce.Niech strzelają czołgi, niech szkopy biorą mnie do niewoli, niech mnie stawiają pod sąd wojenny, niech mnie zdegradują.Wszystko mi jedno.Ja już nie żyję, już jestem poza tym wszystkim.Nie myślę tego tak wyraźnie, ale tak właśnie jest.Już się nawet nie boję; już w ogóle nic.Chcę tylko, żeby wszystko się wreszcie skończyło.Wtedy Richards wstaje i daje rękoma znak “idziemy".Wszyscy przerywają kopanie i podnoszą się z ziemi.Patrzę, że i ja wstaję razem z nimi.Już w ogóle nie myślę.Po prostu wykonuję czynności.Nadawałbym się na leminga.Żołnierze przekraczają grzbiet wzgórza, pierwszy Richards, za nim Vance i Scanlan, potem ten drugi z rezerwy, potem ja.Są jeszcze inni, którzy zostali z tyłu.Cała ta impreza kupy się nie trzyma.Udaje nam się przejść pięćdziesiąt jardów, i wtedy dość blisko wali pocisk moździerzowy.Wszyscy padamy na ziemię.Kiedy się podnosimy, ten z rezerwy odwraca się, patrzy za siebie i mijając mnie w pędzie, leci na oślep w dół.Wdepnie na minę, jak amen w pacierzu.Idziemy jeszcze kawałek.Czołgów dalej nie widać.Może Richards się jednak pomylił.Mózg powoli zaczyna mi pracować.I wtedy się zaczyna, nagle, bez uprzedzenia.Bezpośredni ogień, osiemdziesiątka ósemka.Leżę plackiem na ziemi, ziemia ochrania mi bebechy.Nawet nie słyszę silników.Zewsząd sypią się grudki ziemi.Unoszę głowę, a tu znowu.Ziemia pode mną dudni, ale ja dalej jestem w porządku.Fajnie tak czuć, że wszystko mi jedno; to bardzo upraszcza sprawę.Nie mam nic wspólnego z tym, co się dzieje, jak na filmie wojennym.Ktoś się drze, że oberwał.To Vance.Przebiega obok mnie z hełmem w ręce.Sika krew.Odłamek przyszpilił mu dłoń do hełmu.Przed sobą słyszę jęk.Patrzę.Scanlan odwraca się twarzą do mnie.Wrzeszczy.To już nie Scanlan, to głowa śmierci: goła czaszka, z której zaczyna się sączyć krew.— Trafili mnie! Moje oczy! Nic nie widzę! Ratunku! Niech ktoś coś zrobi!Scanlan staje na nogi i zatacza się w moją stronę.Nie widzi, bo zerwało mu twarz z czaszki i ściągnęło na bok jak maskę.Płat ciała zwisa nad jednym okiem, a drugie oko wyskoczyło poza oczodół aż na policzek.Nosa i górnej wargi w ogóle nie ma: widzę zęby powtykane w dziąsła.Niektóre są powyłamywane i wciśnięte do środka.Podczołguję się do niego, łapię za nogi i powalam na ziemię.— Nie ruszaj twarzy! Dostałeś w twarz!Scanlan siada na ziemi, cały czas mocno ściska karabin.Kucam naprzeciw niego, chwytam za skórę twarzy i próbuję naciągnąć ją na miejsce.Na dotyk jest jak guma, skurczyła się i nie pasuje.Naprowadzam nos na miejsce i każę Scanlanowi przytrzymać koniec flaka, aż otworzę zestaw pierwszej pomocy.Przez sekundę nie mam pojęcia, gdzie się podział.Wrzeszczę o pomoc, ale z tyłu nie ma nikogo, a Richards dalej leży przede mną na ziemi.Wrzeszczę jeszcze raz, ale on ani drgnie.Biorą apteczkę Scanlana i wyciągam z niej bandaż.Cały czas się boję, że będą strzelać dalej, ale ręce jakoś mi nie drżą.Ciasno owijam bandaż wokół głowy Scanlana i zawiązuję go na karku.Scanlan ma kłopoty z oddychaniem.Bez przerwy łyka krew, ale i tak coraz więcej krwi sączy mu się ze wszystkich stron.Chromolę tabletki; zabieram Scanlana z powrotem i odmawiam dalszej służby! Mózg działa mi wolno, ale precyzyjnie; czuję się jak nie ja.Każę Scanlanowi rzucić broń.Scanlan już nie mówi, tylko wydaje głębokie jęki.Zdejmuje lewą rękawiczkę i widać, że brakuje mu dwóch środkowych palców.Tu też krew sika jak z pompy.Ściskam go za nadgarstek podciągam na równe nogi i zmuszam do biegu z powrotem.On niedługo zemdleje, a ja nie mam siły go taszczyć.Sam mogę lada chwila stracić przytomność.Czuję wielką pustkę w uszach.Scanlan wyszarpuje mi się.Zawraca i podnosi z ziemi rękawiczkę, którą przed chwilą ściągnął, tę z palcami w środku.Trzyma ją w zdrowej dłoni.Jezu Chryste! Co on sobie teraz myśli?!Jakoś przekraczamy miny.Tym razem idę bardziej łukiem na prawo.Napotykam tylko dwa przewody minowe.I tak już coraz mniej wierzę w miny.W chwili, gdy Harrington oberwał, jakby je wszystkie za mnie odpalił.Mam uczucie, że nawet jakbym na którąś wlazł, i tak nie wybuchnie.Do tego doszło.Docieramy na skraj lasu, a tam Lucessi, starszy sierżant.Coś do mnie wrzeszczy.— Kto tu? Gdzie leziesz, do jasnej cholery?Zatrzymuję się i obracam Scanlana twarzą do niego.Scanlan to moja przepustka z piekła.To okropne, wiem, ale tak jest i tyle.Chciałbym wyjechać na Scanlanie aż do namiotu sanitarnego.— Odprowadzam Scanlana, panie sierżancie.Jest ciężko ranny.Tyle to Lucessi sam widzi.Widzi też, że ja zdycham ze strachu.Dobrze wie, co robię.A co ja się, do cholery, będę przejmował tym, co sobie myśli jakiś tam Lucessi? Jeszcze jeden pierdolony makaroniarz, chociaż starszy sierżant.Lucessi ogląda Scanłana.Rozważam, czy nie byłoby roztropnie nawiać do lasu.Lucessi nie będzie przecież za mną strzelał.— Gdzie jest Richards? Gdzie drugi pluton? Gdzie wasz oddział? Co tam się w ogóle dzieje na górze, kurwa jego mać?— Richards mówi, że nadciągają czołgi.Potrzebuje działek przeciwczołgowych.Nie ma granatów przeciwczołgowych.— No tak, ale gdzie on, do diabła, jest, ten Richards?Lucessi próbuje wygładzić bandaż na twarzy Scanlana.Dalej trzymam Scanlana za przegub.— Tam, na górze, za drzewami.Leży na ziemi, tam gdzie Scanlan oberwał.Wołałem do niego, ale nie odpowiadał ani się nie ruszał.Takie to całe moje myślenie.Dopiero teraz uświadamiam sobie, że Richards jest ranny.Richards dostał.Trafili Richardsa.Nawet go specjalnie nie lubiłem, ale i tak czuję, że wraca trzęsionka.Chcę stąd wiać, wiać gdziekolwiek.Już nie tylko wracać do lasu, ale nawiewać, gdzie pieprz rośnie.Dużo mnie kosztuje opanowanie nóg.Boję się Lucessiego.Mógłbym go rozłożyć jedną ręką, a jednak się boję.Czekam, aż nadarzy się okazja, żeby prysnąć, schować się w ziemi, zagłodzić na śmierć, cokolwiek — po prostu zniknąć, być samemu
[ Pobierz całość w formacie PDF ]