[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jej ręka rozluźniła się; Marek czuł krew ściekającą po ramieniu z miejsca, gdzie wryły się w niego jej paznokcie.- Opowiedz mi - powiedziała i zrobił to, kiedy schodzili na dół; początkowo niepewnie, lecz w miarę, jak rozwijała się opowieść, coraz potoczyściej.- Koniec był bardzo szybki, pani - zakończył niezręcznie, starając się znaleźć w tym tyle pociechy, ile mógł.- Chyba nawet nie zdążył poczuć wielkiego bólu.Ja.- Wzbierająca świadomość daremności jakichkolwiek przeprosin czy wyrazów współczucia, jakie mógł jej złożyć, uciszyła go tak skutecznie jak knebel.Poczuł na ramieniu dotyk ręki Helvis; tak łagodny, jak przed chwilą był dziki.- Nie możesz dręczyć się, że zrobiłeś coś, co było tylko twoim obowiązkiem - powiedziała.- Gdyby Hemond znalazł się na twoim miejscu, poprosiłby cię o to samo.Taki już był - dodała cicho i znowu zapłakała, gdy prawda o jego śmierci zaczęła przedzierać się przez zapory, które wzniosła.To, że próbowała pocieszyć go, sama cierpiąc, zdumiało Marka i równocześnie sprawiło, że poczuł się jeszcze gorzej.Taka kobieta nie zasługiwała, by jej życie przewróciło się do góry nogami przez przypadkowe spotkanie i knowania czarodzieja.Kolejny punkt przeciwko Avsharowi - stwierdził - jakby jeszcze jakieś były potrzebne.Po półmroku panującym w koszarach, jasne słońce na zewnątrz oślepiło Rzymianina.Ujrzawszy tłum wciąż hałasujący nad ciałami Hemonda i jego towarzyszy, Helvis puściła ramię Skaurusa i pobiegła ku nim.Nagle samotny wśród obcych, trybun poczuł kolejny przypływ zrozumienia dla sytuacji Viridoviksa.Najszybciej jak zdołał, znalazł jakąś wymówkę, by odejść, i pragnąc cofnąć czas, by przeżyć ten dzień zupełnie inaczej, ruszył z powrotem do koszar Rzymian.Kiedy tak stał pocąc się w pełnym rynsztunku na wyniesieniu centralnego kręgu amfiteatru Videssos, Skaurus stwierdził, że nigdy nie widział takiego morza ludzi zgromadzonych w jednym miejscu.Pięćdziesiąt tysięcy, siedemdziesiąt tysięcy, sto dwadzieścia tysięcy? - nie istniał żaden sposób, by określić ich liczbę.Przez trzy dni heroldzi biegali po mieście obwieszczając, że tego dnia w południe przemówi Imperator; wielka arena zaczęła wypełniać się o świcie i teraz, parę minut przed południem, niemal każdy jej skrawek był zapchany ludźmi.Jedyne wolne od ludzi miejsce w całym tym ścisku stanowiła aleja wiodąca do Wrót Imperatora w zachodnim krańcu długiego owalu amfiteatru do jego grzbietu, i sam ów grzbiet.A brak ludzi na tym drugim był jedynie względny.Wraz z posągami z marmuru, brązu i złota, wraz ze strzelającymi w niebo iglicami ze złoconego granitu, grzbiet mieścił mnóstwo videssańskich urzędników w ich barwnych, uroczystych szatach, kapłanów rozmaitych stopni w błękitnych togach swego stanu i oddziały wszystkich narodów znajdujących się w służbie Imperium.Wśród nich Skaurus i dowodzony przez niego manipuł zajmowali tego dnia zaszczytne miejsce, bowiem stali tuż pod podwyższoną trybuną, z której wkrótce Mavrikios Gavras miał przemówić do tłumu.Rzymian oskrzydlały szwadrony wysokich Halogajczyków, tak nieruchomych jak rzeźby, przed którymi stali.Jednak cała dyscyplina świata nie mogła nic poradzić na to, by na ich twarzach nie malował się wyraz urazy.Zaszczytne miejsce, jakie przywłaszczyli sobie Rzymianie, najczęściej należało do nich, i nie byli szczęśliwi z odsunięcia przez przybyszy; ludzi, którzy nie chcieli nawet okazywać właściwego szacunku swemu panu, Imperatorowi.Lecz dzisiaj centralne miejsce słusznie należało się Rzymianom; w rzeczy samej oni dali powód do zwołania tego zgromadzenia.Wieści o magicznym ataku Avshara na Skaurusa przemknęły przez miasto jak ogień przez spieczony słońcem las.Pościg rozjątrzonej tłuszczy za uciekającym obcokrajowcem - który widział Marek - był tylko początkiem zamieszek.Wielu Videssańczyków rozumowało tak: jeśli Yezd potrafi sięgnąć do ich stolicy, by ich napadać, to ich świętym, danym przez Phosa prawem, jest brać odwet na każdym, kogo uznają za Yezda - albo, w ostateczności, na każdym innym obcokrajowcu, jakiego zdołają znaleźć.Niemal wszyscy ludzie z ziem, które obecnie stanowiły Yezd, a którzy mieszkali w Videssos, należeli do kupieckich rodów osiadłych w stolicy od czasów, kiedy zachodni sąsiad Imperium nazywał się jeszcze Makuran.Nienawidzili koczowniczych najeźdźców należącej do ich przodków ojczyzny jeszcze zawzięcie] niż mieszkańcy Imperium.Jednak ich nienawiść nie zdała się na nic, kiedy videssański motłoch nadszedł z rykiem, by plądrować i palić ich magazyny.- Śmierć Yezda! - krzyczała tłuszcza i nie zadawała pytań swym ofiarom.Trzeba było żołnierzy, by stłumić zamieszki i zgasić pożary - żołnierzy rodzimych, videssańskich.Znając swych rodaków, Imperator wiedział, że widok obcokrajowców próbujących stłumić zamieszki roznieciłby je tylko jeszcze bardziej.Tak więc Rzymianie, Halogajczycy, Khamorthci i Namdalajczycy nie opuszczali koszar, kiedy Khoumnos wykorzystywał swych akritai do przywrócenia porządku w mieście.Marek docenił sprawne, zawodowe wykonanie tego zadania.- Cóż, dlaczego nie? - rzekł Gajusz Filipus.- Prawdopodobnie ma w tym wystarczającą praktykę
[ Pobierz całość w formacie PDF ]