[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Niczym hazardzista oparł wszystko na przekonaniu, że Godwin się jeszcze trzyma.Był całkowicie przekonany, że ujęto Godwina już i nabrano wobec niego podejrzeń.Paru facetów z STB* mogło skojarzyć fakty i zacząć pytać o.* Stocka Bezpe%0ńnost - Czechosłowacka Służba Bezpieczeństwa.- Przyp.tłum.Dwunasta dwadzieścia sześć.Nic nie znalazł w walizkach lub pod wyściełającymije tkaninami.Nic nie było pod przypominającym pryczę w pewnej instytucji łóżkiem.Nic w serwantce lub pod szufladami.Dywan - nic.Dwunasta dwadzieścia siedem.Pomimo chłodu w mieszkaniu czoło Hyde'a zwilgotniało i pokryło się kroplami potu.Czuł, jak ciało rozgrzewa się pod ubraniem.Czuł zapach kurzu pod łóżkiem i poddywanem.Zasłony - nic.Nic, nic, nic!471Dwunasta dwadzieścia osiem.Przebywał w mieszkaniu trzydzieści dwie minuty.Nie zostało mu więcej niż kilka minut.Godwin musiałby im podać swój adres, w prze-ciwnym razie i tak zdobyliby go z jego akt.Patrol policji lub STB zostałby tu skiero-wany, aby zbadać sytuację.Normalne działanie w tym proletariackim raju.Z pewno-ścią wkrótce tu będą.I tak się już spóznili.Pocił się potwornie.W uszach słyszał wła-sne sapanie.Skutki napięcia i frustracji dawały o sobie znać równie mocno jak wtedy,gdy przesadzał zamkowe schody.To musi być gdzieś, gdzie jest łatwy dostęp.Dwunasta dwadzieścia dziewięć.Wzasięgu ręki.Godwin nie mógł nawet bez wysiłku uklęknąć.Nie był w stanie wejść na krzesło, aby sięgnąć gdzieś wyżej.Bez ogromnego, cza-sochłonnego wysiłku nie był zdolny do odsunięcia lub przewrócenia ciężkiego mebla.To musi być gdzieś, gdzie jest łatwy dostęp.Na ulicy zatrzymał się samochód.Hyde usłyszał to przez zaciągnięte zasłony.Pod-świadomie widział, jak jedzie ulicą od strony Starego Miasta.Walczył z sobą, abyzignorować ten odgłos.Usłyszał ostrożnie zamykane drzwi samochodu.Podszedł dookna i odchylił nieco zasłony.Dwóch ludzi w mundurach.Radiowóz.Rozglądali sięwokoło.Kiedy podnosili głowy, aby spojrzeć w górę, opuścił zasłonę.Typowy patrolprzysłany w celu potwierdzenia adresu Godwina.Dwunasta dwadzieścia.nie, dwuna-sta trzydzieści.Gdzie? Nie wiedział, czy słyszy, czy też wyobraża sobie odgłos krokówna pokrytym rozdeptanym śniegiem chodniku i dochodzące z dołu szepty.Słuchał.Nieprzyjechały inne samochody, z oddali dobiegało stłumione dzwonienie tramwaju naprzystankach.Gdzie? Dostępne dla Godwina.Gdzie? Gdzie? W zasięgu ręki? Gdzie?Domyślił się dokładnie w chwili, gdy usłyszał dzwonek w mieszkaniu piętro niżej.Było tu zbyt mało mieszkań i były one zbyt ciemne, aby znalazło się miejsce dla do-zorcy.Lokatorzy sami otwierali domofonem drzwi frontowe.Dlatego tamci zadzwonilipiętro niżej.Nie chcieli spłoszyć osoby przebywającej u Godwina.Godwin się poddał.Hyde znów zobaczył go na przystanku na przedmieściu.God-win czekał tam na człowieka, który przypomni mu o jego kalekiej egzystencji.Nigdynawet nie usiłował uciekać.Nie przewidywał takiej możliwości.Po prostu siedziałby wdomu i czekał, aż po niego przyjdą.Dla Godwina nie istniała szansa ucieczki przezgranicę.Dlatego się poddał.Hyde szarpnął starą kanapę i przewrócił ją na plecy niczym przeciwnika w zapa-sach.Przejechał rękami po grubym płótnie pokrywającym spód mebla.Krew.Kroplakrwi na jednym z palców.Usłyszał otwierające się drzwi klatki schodowej i szmercichych głosów.Possał palec.Zrozumiał, że Godwin musiał złamać zbyt cienką igłę,472która nie sprostała zadaniu przyszycia tapicerskiego płótna podbicia sofy.Odłamanykoniec igły został w ramie.Szew był w tym miejscu niezbyt równy.Nitka też wygląda-ła na czystszą.Godwin dobrze ukrył pieniądze.Zakopał je.Hyde rwał tkaninę.Odgłosrozdzieranego materiału zagłuszył na moment tupot butów wchodzących po schodachludzi.Szperał ręką w końskim włosiu i sprężynach.Wyciągnął poszukiwany pakunek.Rozerwał szary papier.Szwajcarskie franki.Wiadomo, galopująca inflacja.Zadzwonił dzwonek u drzwi.Ktoś zawołał Godwina po nazwisku, poprzedzając jeangielskim mister.Zobaczyli światło i oczekiwali, że zastaną kogoś w mieszkaniu.Może nawet jego.Wstał, drżąc z ulgi, wepchnął paczkę do wewnętrznej kieszeni płasz-cza.Schwycił ze stołu pistolet i rzucił się do kuchni.Walenie do drzwi.Pózniej chwilazłowieszczej ciszy świadczącej o przygotowaniach do wyważenia drzwi.Wszedł nazlew i stanął na parapecie.Za sobą słyszał trzask wyłamywanego zamka.Weszli domieszkania.Schwycił się rękami framugi okna.Ramiona mu drżały.Sprawdził jednąnogą wytrzymałość dachówek i wkroczył na dach.Za sobą słyszał krzyki, ale na razienie były one kierowane do niego.Pochylił się do przodu, niemal złożył wpół i zaczął uciekać po pochyłym dachu.Chciał skryć się, kucając za szerokim kominem.Wokół niego wirował śnieg.Chmuryjarzyły się odbitymi światłami miasta.Głosy w oknie.Wydawały rozkazy.Pózniejtrzask radiotelefonu, przez który domagano się posiłków.Usłyszał stukot butów podachówkach.Pościg wszedł na dach.Hyde dotarł do podstawy komina.Dopóki nie przybędzie pomoc, będzie ich tylko dwóch.Wyciągnął z kieszeni pisto-let.Czuł, jak lufa przejechała po biodrze i boku.Uklęknął obok komina.W świetlepadającym z kuchennego okna zobaczył twarz policjanta.Kiedy tamten otwierał usta,Hyde strzelił.Czeski policjant odchylił się do tyłu i upadł na plecy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]