[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Najwyrazniej miał zamiar pobiec w stronę groty, tam właśnie musiał rozgrywaćsię jakiś koszmar. Nie, Jazz! krzyknęła, ale zaraz zasłoniła sobie usta dłonią. Szaitis z porucz-nikami i jedną z wojennych kreatur ukryli się w najciemniejszych zakamarkach jaskinii podziemnych korytarzy.Grotę otoczyli jacyś wojownicy!Coś wielkiego poderwało się ze skały powyżej ich kryjówki.Podniosła się przy tymgęsta chmura kurzu i pyłu.Rzecz ta wlokła pod sobą długie, mięsiste wyrostki, który-mi szorowała po wierzchołkach drzew.Wydawała przy tym takie samo charczenie, ja-221kie dobiegało z progu jaskini.Jazz chwycił karabin i szybko go odbezpieczył. Musimy im pomóc powiedział. A raczej, ja muszę im pomóc.Ty zostań tu-taj. Nie rozumiesz? zatrzymała go w ostatniej chwili. To koniec! Nic na to nieporadzisz.To była wojenna bestia.Nikomu nie pomożesz, nawet gdybyś dysponował te-raz czołgiem z pełną załoga.Nagle rozległ się ostatni wybuch, a po nim, pochodzący z wielu gardeł, silniejszy niżdotąd, wrzask przerażenia i paniki.Ponad las wybił się pomarańczowy płomień eksplo-zji. Szukajcie ich! Na tle wszystkich odgłosów stał się słyszalny ponury bas Szaiti-sa. Chcę mieć Lardisa i przybłędy z piekielnego lądu! Z innymi zróbcie, co wam siężywnie podoba! Zostałem zraniony, a to nie może ujść płazem temu, kto to zrobił.Te-raz kolej na jego cierpienia! Na co czekacie, odnajdzcie tych, o których mówiłem i przy-prowadzcie ich do mnie! Zdaje się, że już po obronie Lardisa wycharczał Jazz. Nie mieli szans powiedziała cicho Zek. Lepiej się stąd wynośmy.Jazz, pro-szę cię! Zek pociągnęła go mocno za rękaw. Musimy ocalić własne życie.I tak niewiadomo, czy nam się to uda!Dał się przekonać.Droga na południe była odcięta, zaczęli więc wspinać się wyżej.Nagle spostrzegli, że nie są na tej skale sami.Gdzieś za nimi coś się hałaśliwie po-ruszało.Nie oglądając się, błyskawicznie ukryli się w cieniu.Ich twarze pobladły.Kiedyodważyli się spojrzeć w tę stronę, ujrzeli jakąś ludzką postać, przemykającą niezgrabniemiędzy skalnymi odłamami. Wędrowiec? wyszeptał Simmons.Jej twarz wyrażała pełne skupienie.Ciężki oddech podchodzącego zamienił sięw przestraszone sapanie. To musi być Wędrowiec pomyślał Jazz.Pozwolił potyka-jącemu się mężczyznie zrównać się z nimi i chwycił go za ramię. Nie, Jazz! To Karl Wiotski! zawołała Zek w tym samym momencie.Obaj rozpoznali się w ułamku sekundy.W obu zagotowała się i tak wzburzona krew.Wiotski podnosił swą broń, lecz Jazz uderzył go w gardło kolbą swojego automatu i wy-prowadził silny cios prosto w twarz.Głowa Wiotskiego zachwiała się na jego potężnymkarku.Stracił równowagę i prawdopodobnie nieprzytomny, zsunął się w dół po stro-mym skalnym zboczu.Jazz i Zek jeszcze przez chwilę nasłuchiwali, wstrzymując oddech.Rozlegały sięwciąż odgłosy zaciętej bitwy.Nie tracąc czasu, podjęli tak niefortunnie rozpoczętąwspinaczkę.Dawali z siebie wszystko.Nie zatrzymując się, pozostawili z boku wierz-chołek, na którym niedawno siedzieli i szli coraz wyżej.A raczej czołgali się, chwytając222na największych stromiznach za resztki roślinności, niezmiernie rzadkiej na tych wyso-kościach.Wciąż bali się swobodniej odetchnąć, choć i tak nie byli w stanie poruszać siępo tym nierównym, kamienistym podłożu bezszelestnie.Na szczęście, oddalali się co-raz bardziej od centrum walki. To ta piekielna mgła wysapała Zek. Specjalnie ją wywołali.Nie pytaj tylkow jaki sposób! Powinnam to była przewidzieć! Powinnam ich była wyczuć.Ale oni za-bezpieczyli się jakoś przede mną.Myślę, że wilk wiedział.Och! Gdzie on jest?Wierny jak pies, miękko szedł tuż za nimi. Oszczędzaj siły odezwał się Jazz. Mimo wszystko, powinnam ich usłyszeć.Mogłam ostrzec. Twój umysł zajęty był innymi sprawami? Jesteś tylko kobietą, Zek.Nie obwiniajsiebie za to, co się stało.Jeśli już musisz zrzuć to na mnie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]