[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jak na razie wszystko szło dobrze.Przez kilka minut staliśmy przy biurku oficera dyżurnego, popijając kawę i celowo nie wspominając o tym, o czym wszyscy myśleliśmy i na co skrycie liczyliśmy: może Percy się spóźni, a może w ogóle nie przyjdzie.Biorąc pod uwagę krytyczne oceny, z jakimi spotkała się prze­prowadzona przez niego egzekucja, wydawało się to całkiem prawdopodobne.Percy wziął sobie jednak najwyraźniej do serca zasadę głoszącą, że trzeba jak najszybciej dosiąść konia, który zrzucił cię z siodła.Pojawił się sześć minut po siódmej, w nieskazitelnym niebieskim mundurze, z pistoletem i hikorową pałką, tkwiącą w tym śmiesznym olstrze.Odbił kartę i potoczył po nas ostroż­nym wzrokiem.- Zepsuł mi się rozrusznik - oznajmił.- Musiałem użyć korby.- Biedaczysko - mruknął Harry.- Powinieneś zostać w domu i naprawić tego swojego gra­ta - powiedział obojętnym tonem Brutal.- Byłoby fatalne, gdybyś nadwerężył sobie ramię, prawda, chłopcy?- Wasze niedoczekanie - burknął Percy, ale widziałem, że poczuł się pewniej, słysząc w miarę łagodną odzywkę Brutala.To dobrze.Przez kilka następnych godzin musieliśmy obchodzić się z nim jak w rękawiczkach: traktować niezbyt wrogo, ale i niezbyt przyjaźnie.Po ostatniej nocy każda, nawet najmniejsza serdeczność wzbudziłaby jego nieufność.Nie liczyliśmy, że zupe­łnie odsłoni gardę, lecz mieliśmy nadzieję, że jeśli wszystko dobrze rozegramy, nie będzie zbyt czujny.Najważniejsze, byśmy załatwili to szybko, ale równie ważne - przynajmniej dla mnie - było to, żeby nikt nie został poszkodowany.Włącznie z Percym Wetmore’em.Dean wrócił z ambulatorium i patrząc na mnie skinął lekko głową.- Percy - powiedziałem - chcę, żebyś poszedł do maga­zynu i wymył podłogę.A także schody do tunelu.Potem możesz napisać raport na temat wczorajszej nocy.- Popuść wodze wyobraźni - dodał Brutal, wsuwając kciuki za pasek i spoglądając na sufit.- Jesteście cholernie dowcipni, chłopcy - burknął Percy, poza tym jednak nie protestował.Nie zwrócił nawet uwagi na oczywisty fakt, że podłoga w szopie myta była tego dnia już dwa razy.Cieszył się chyba po prostu, że nie będzie musiał przebywać razem z nami.Przeczytałem raport poprzedniej zmiany i nie znalazłszy tam nic, co by mnie dotyczyło, podszedłem do celi Whartona.Siedział na swojej pryczy z podciągniętymi kolanami, obejmując rękoma łydki i przyglądając mi się z promiennym i jednocześnie nieprzyjaznym uśmiechem.- Kogo ja widzę? - mruknął.- Oberklawisz we własnej osobie.Wielki jak świnia i dwa razy od niej brzydszy.Z czego pan się tak cieszy, szefie Edgecombe? Żona obciągnęła panu druta tuż przed wyjściem z domu?- Co u ciebie słychać, Kid? - zapytałem spokojnym tonem i w tym momencie naprawdę się rozpromienił.Spuścił nogi z pryczy, wstał i przeciągnął się.- Niech mnie diabli! - zawołał.- Pierwszy raz zwrócił się pan do mnie jak trzeba! Co się z panem stało, szefie Edgecombe? Rozchorował się pan, czy uderzył w gaz?Nie, nie rozchorowałem się.Byłem niedawno chory, ale zajął się mną John Coffey.Jego ręce zapomniały - jeśli w ogóle kiedykolwiek wiedziały - jak zawiązuje się sznurowadła, lecz znały inne sztuczki.Znały je bardzo dobrze.- Jeśli chcesz być Billym Kidem zamiast Dzikim Billem, przyjacielu - powiedziałem - mnie nie sprawia to żadnej różnicy.Wyraźnie się nadął jak jedna z tych paskudnych ryb, które żyją w rzekach Ameryki Południowej i potrafią prawie śmiertel­nie ukłuć kolcami sterczącymi z boku i na grzbiecie.Podczas swojej pracy na Mili miałem do czynienia z wieloma niebezpiecz­nymi ludźmi, ale chyba nie zetknąłem się z kimś tak odrażają­cym jak William Wharton, który uważał się za wielkiego łotra, lecz jego więzienne wybryki ograniczały się w większości do sikania i plucia przez pręty celi.Do tej pory nie traktowaliśmy go z szacunkiem, na jaki, jego zdaniem, zasłużył, tej nocy jednak zależało mi na tym, żeby był uległy.Jeśli musiałem w tym celu posłużyć się pochlebstwem, mogłem mu z chęcią pokadzić.- Mam wiele wspólnego z Kidem i lepiej w to uwierzcie.Nie trafiłem tutaj za kradzież landrynek z kiosku - oświadczył, dumny jak weteran francuskiej Legii Cudzoziemskiej, a nie jak facet zapuszkowany w celi oddalonej o siedemdziesiąt długich kroków od krzesła elektrycznego.- Gdzie jest mój obiad?- Daj spokój, Kid, w raporcie piszą, że jadłeś obiad o wpół do szóstej.Kotlet mielony z sosem, kartofelkami i groszkiem.Tak łatwo mnie nie nabierzesz.Roześmiał się głośno i usiadł z powrotem na pryczy.- Więc włączcie radio.- Wymówił słowo “radio” tak, jak sobie wówczas żartowano, rymując je z “Daddy-O”.Ciekawe, jak wiele rzeczy człowiek pamięta z chwil, kiedy nerwy miał napięte niczym postronki.- Może później, Kid - powiedziałem, po czym odsunąłem się od jego celi i spojrzałem w głąb korytarza.Brutal podszedł do drzwi izolatki i upewnił się, że są zamknięte na jeden zamiast na dwa zamki.Wiedziałem o tym, ponieważ sam wcześniej sprawdziłem.Chodziło nam o to, żeby później otworzyć je tak szybko, jak to możliwe.Tym razem nie czekało nas opróżnianie izolatki z rupieci, które nagromadziły się tam przez długie lata; zabraliśmy je, posortowaliśmy i umieściliśmy w innych miej­scach wkrótce po tym, jak Wharton dołączył do naszej wesołej gromadki.Mieliśmy wrażenie, że pokój z miękkimi ścianami będzie jeszcze nieraz używany, przynajmniej dopóki Billy Kid nie przejdzie Zielonej Mili.John Coffey, który o tej porze leżał już na ogół na pryczy ze zwisającymi nogami i odwróconą do ściany twarzą, przycupnął na skraju materaca ze splecionymi rękoma i obserwował Brutala z czujnością i skupieniem, które nie były dla niego typowe.Z oczu nie lały mu się łzy.Brutal ruszył z powrotem korytarzem.Kiedy mijał po drodze celę Coffeya, rzucił na niego okiem i Coffey powiedział ni stąd, ni zowąd:- Jasne, chciałbym się przejechać.- Tak jakby odpowiadał na jego pytanie.Oczy Brutala spotkały się z moimi.On wie, zobaczyłem w nich.W jakiś sposób wie.Wzruszyłem ramionami i rozłożyłem ręce.To było oczy­wiste.5Stary Tu-Tut odwiedził nas po raz ostatni tej nocy mniej więcej za kwadrans dziewiąta [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl