[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jessie, ciągle rozdygotana, zaczerpnęła głęboko powietrza i usiłowała zapanować nad swoim umysłem.Gardło miała wysuszone, a nos zapchany i wilgotny od płaczu.Co dalej?Nie wiedziała.Czuła rozczarowanie, na razie zbyt dojmujące, by wymyślić coś konstruktywnego.Całkowicie pewne wydawało się tylko jedno: pies nie ma żadnego znaczenia, postoi po prostu przez jakiś czas na ganku i odejdzie, gdy zrozumie, że nie zdoła wydobyć z kubła tego, co go zwabiło.Jessie jęknęła głucho i zamknęła oczy.Spod rzęs sączyły jej się łzy i spływały powoli po policzkach.W promieniach wieczornego słońca wyglądały jak krople złota.Co dalej? – spytała znowu.Wiatr szumiący w koronach sosen trzaskał lekko drzwiami do kuchni.– Co dalej, Dobra Żono? Co dalej, Ruth? Co dalej, moje wszystkie kosmiczne przyjaciółki i zauszniczki? Czy którakolwiek z was – którakolwiek z nas – ma jakiś pomysł? Chce mi się pić, chce mi się sikać, mój mąż nie żyje i jest ze mną tylko bezdomny pies, którego idea raju sprowadza się do trzech nie dojedzonych kanapek z salami z baru Amato w Gorham.Wnet się przekona, że nigdy nie dotrze do źródła owych rajskich zapachów i odejdzie.Więc.co dalej?Nikt nie odpowiedział.Wszystkie głosy wewnętrzne umilkły.Przygnębiło to Jessie – przynajmniej dotrzymywały jej towarzystwa – ale panika również minęła, pozostawiając tylko metaliczny posmak w ustach.Prześpię się trochę – pomyślała, zdumiona, że wchodzi to w ogóle w rachubę.– Prześpię się trochę, a jak się obudzę, może przyjdzie mi do głowy jakiś pomysł.Przynajmniej uwolnię się na pewien czas od lęku.Maciupeńkie kurze łapki w kącikach zamkniętych oczu Jessie i dwie głębsze zmarszczki między brwiami zaczęły się wygładzać.Poczuła, że się odpręża, płynie w powietrzu.Z ulgą zanurzyła się we śnie, pozwalającym uwolnić się na moment od autoobserwacji.Szumiący wiatr wydawał się daleki, a nie milknący stukot drzwi o framugę jeszcze odleglejszy: puk-puk, puk-puk.Jej oddech, który w miarę, jak zapadała w drzemkę, stawał się coraz głębszy i powolniejszy, zatrzymał się nagle.Otworzyła gwałtownie oczy.W pierwszej chwili dezorientacji, wyrwana ze snu, czuła tylko zdziwienie i złość: prawie udało jej się zasnąć, niech to szlag trafi, a później te przeklęte drzwi.Co z tymi przeklętymi drzwiami? Co się stało?Te przeklęte drzwi nie uderzyły jak zwykle dwa razy we framugę, a Jessie usłyszała charakterystyczne drapanie psich pazurów na podłodze, jakby sama powołała te pazury do życia w swojej wyobraźni.Bezpański pies wszedł do domu przez nie zamknięte drzwi.Znajdował się w sieni.Reakcja Jessie była natychmiastowa i jednoznaczna.– Wynoś się! – wrzasnęła do psa, nie zdając sobie sprawy, że jej nadwerężony głos stał się tubalny i ochrypły.– Wynoś się, skurwysynu, słyszysz?! Wynoś się z mojego domu!Umilkła, dysząc spazmatycznie i otwierając szeroko oczy.Cała jej skóra była jak naelektryzowana i Jessie czuła lekkie łaskotanie.Zdawała sobie mgliście sprawę, że zjeżyły jej się włoski na karku.Senność zniknęła jak zdmuchnięta.Usłyszała przestraszone szuranie pazurów na podłodze, a później zapadła cisza.Musiałam go wypłoszyć.Prawdopodobnie wymknął się z powrotem przez drzwi.Przecież taki bezpański pies na pewno boi się ludzi i domów.Nie jestem taka pewna, kochanie – odezwała się Ruth z dziwnym powątpiewaniem w głosie.– Nie widzę jego cienia na podjeździe.Naturalnie, że nie widzisz.Prawdopodobnie obszedł dom i popędził do lasu.Albo nad jezioro.Śmiertelnie się przeraził i uciekł, gdzie pieprz rośnie.Czyż nie brzmi to rozsądnie?Ruth nie odpowiedziała.Ani Dobra Żona, choć w tej chwili Jessie z radością usłyszałaby głos jednej z nich.– Wypłoszyłam go – rzekła.– Na pewno.Lecz ciągle leżała bez ruchu, wytężając słuch i słysząc tylko szum krwi we własnych uszach.Przynajmniej na razie.6Nie wypłoszyła psa.Bał się on rzeczywiście ludzi i domów, lecz Jessie nie doceniła jego rozpaczliwego położenia.Jego dawne imię – Prince – brzmiało w tej chwili niczym szydercze przezwisko.Tej jesieni, podczas długiej, głodnej wędrówki wokół jeziora Kashwakamak napotkał już bardzo wiele kubłów na śmieci, takich jak w domku letniskowym Burlingame’ów, i szybko zrezygnował z salami, sera i oliwy.Woń była cudowna, lecz gorzkie doświadczenia nauczyły Prince’a, że nigdy nie wydobędzie tych przysmaków.Lecz istniały także inne zapachy; pies czuł je za każdym razem, gdy wiatr uchylał tylne drzwi.Były one wprawdzie słabsze niż te dochodzące z kubła, a ich źródło znajdowało się wewnątrz domu, lecz wydawały się zbyt apetyczne, by je ignorować.Prince spodziewał się, że prawdopodobnie odpędzą go krzyczący ludzie, którzy zaczną go gonić i kopać swoimi dziwnymi twardymi nogami, ale przeraźliwy głód, jaki czuł, okazał się silniejszy od strachu.Tylko jedno mogłoby go powstrzymać, lecz jak dotąd nie zdawał sobie sprawy z istnienia broni palnej.Miało się to zmienić w sezonie polowań na jelenie, ale zaczynał się on dopiero za dwa tygodnie, i najgorszą rzeczą, jaką Prince potrafił sobie w tej chwili wyobrazić, byli krzyczący ludzie z twardymi raniącymi nogami.Prześlizgnął się przez drzwi, uchylone przez wiatr, i podążył w głąb sieni.lecz niezbyt daleko.Gdyby tylko wyczuł niebezpieczeństwo, natychmiast rzuciłby się do ucieczki.Wiedział, że w domu mieszka sukoluda; spostrzegła ona jego obecność, bo krzyknęła, ale w jej uniesionym głosie nie zabrzmiał gniew, tylko strach.Prince czekał, by do krzyków sukoludy dołączyły krzyki psoluda, a gdy to nie nastąpiło, gdy nie pojawił się tupot biegnących stóp, wyciągnął łeb do przodu i zaczął wąchać stęchłe powietrze w domku.Z początku skręcił w prawo, w stronę kuchni.To właśnie stamtąd dochodziły apetyczne wonie przedostające się przez drzwi.Bardzo przyjemne wonie: masło orzechowe, krakersy, rodzynki, płatki zbożowe (zapach ten dochodził z kredensu – głodna mysz polna wygryzła dziurę w dnie jednego z pudełek).Zrobił krok w tę stronę, po czym przekręcił łeb, by się przekonać, czy nie skrada się ku niemu jakiś psolud – ludzie najczęściej wrzeszczeli, lecz bywali także podstępni.Korytarz biegnący w lewo okazał się pusty, ale dobiegał stamtąd znacznie silniejszy zapach, który spowodował, że żołądek Prince’a skurczył się od straszliwego głodu.Ruszył w tym kierunku, z płonącymi szaleństwem ślepiami, pełnymi żądzy, ze zmarszczonym pyskiem, z nerwowo unoszącą się górną wargą, spod której błyskały białe kły.Z jego pęcherza trysnął strumień gorącej uryny, która uderzyła w deski podłogi; pies oznaczał w ten sposób korytarz – a przeto również cały dom – jako swoje terytorium.Dźwięk ten był tak cichy i krótkotrwały, że Jessie w ogóle go nie usłyszała.Pies wyczuł krew.Jej woń była mocna, lecz zła.W końcu śmiertelny głód przeważył szalę – musiał wkrótce coś zjeść albo zdechnąć.Prince podążył powoli korytarzem w stronę sypialni.Zapach stawał się coraz mocniejszy.Była to krew, owszem, ale zła krew.Należała do psoluda.Mimo to jej woń, zbyt smakowita i kusząca, by się jej wyrzec, wsączyła się do mózgu przybłędy.Ruszył do przodu, a gdy zbliżył się do drzwi sypialni, zaczął warczeć.7Jessie usłyszała szuranie psich pazurów i zrozumiała, że pies jest ciągle w domu i że podchodzi coraz bliżej.Krzyknęła rozdzierająco.Wiedziała, iż jest to prawdopodobnie najgorsza rzecz, jaką można w tej sytuacji zrobić.Kłóciło się to z podstawową zasadą, by pod żadnym pozorem nie okazywać lęku potencjalnie niebezpiecznemu zwierzęciu, lecz nie mogła nic na to poradzić
[ Pobierz całość w formacie PDF ]