[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.No, mieliśmy szczęście uchodząc z ich rąk.Teraz jesteśmy bezpieczni.- Jesteś pewna? - Sleet nie potrafił opanować lęku.- A co będzie, jeśli nas wyprzedzą sobie tylko znaną boczną drogą i przygotują za­sadzkę?- Nie martw się na zapas - powiedziała Carabella.- Przecież po­ruszamy się szybko.I oby dużo czasu upłynęło, nim znów zobaczymy Ilirivoyne!Valentine siedział w pewnym oddaleniu od pozostałych.I choć zdawał sobie sprawę, że tak musi być, to jednak nie sprawiało mu to przyjemności.Nadal czuł się bardziej Valentinem niż Lordem Valentinem, a wynoszenie się ponad przyjaciół było obce jego naturze.Cara­bella i Sleet, wiedząc już od jakiegoś czasu, z kim mają do czynienia, po­godzili się z tym, tak jak umieli; Deliamber, który znał prawdę wcze­śniej od Valentine'a, uważał rozwój wydarzeń za normalny i konse­kwentny, ale inni, choć może w skrytości ducha podejrzewali, że pod maską beztroskiego włóczęgi kryje się ktoś o wyższej pozycji społecznej, byli wstrząśnięci pantomimą Metamorfów i prawdą, jaką ona objawiła.Spoglądali na niego w milczeniu, siedząc sztywno, w nienaturalnych pozach, czyż bowiem można się garbić w obecności Koronala? I jak na­leży traktować władcę Majipooru podróżującego wozem Skandara? Czy należy wciąż od nowa wznosić dłonie i pozdrawiać go znakiem gwiazdy? Valentine był zdania, że znak gwiazdy jest czczym gestem, śmiesznym rozstawieniem palców, niczym więcej.Narastające w nim poczucie wła­snej ważności nie szło na razie w parze z zarozumialstwem.Obcy przedstawił się jako Khun z Kianimotu, planety krążącej wokół gwiazdy stosunkowo bliskiej Majipooru.Sprawiał wrażenie niezbyt sympatycznego ponuraka, kogoś, kto nosi w sobie zapiekłą go­rycz i gniew.Valentine dostrzegł to w gorzkim grymasie błąkającym się wokół ust obcego, w tonie głosu i w niezwykle intensywnym spoj­rzeniu niespokojnych purpurowych oczu.Oczywiście, pomyślał, mo­gła to być opinia z gruntu fałszywa, a Khun, według kryteriów Kianimotu, mógł być osobą wesołą i uprzejmą, choć, prawdę mówiąc, Valentine szczerze w to wątpił.Khun przybył na Majipoor przed dwoma laty w interesach, ale w jakich, tego nie chciał wyjawić.Ta wyprawa, mówił z gorączką w gło­sie, była największym błędem, jaki popełnił w życiu.Nierozważnie wy­ruszył na Zimroel, nie zdając sobie sprawy, że na tym kontynencie nie ma żadnego portu gwiezdnego, z którego mógłby powrócić do wła­snego świata; wśród wesołych mieszkańców Majipooru rozstał się ze wszystkimi pieniędzmi, no i postąpił jeszcze bardziej nierozważnie, bo chcąc powetować sobie straty przybył do krainy Metamorfów, gdzie zamierzał prowadzić handel, ale gdy tylko się wśród nich poka­zał, pojmali go, uwięzili i całymi tygodniami przetrzymywali w klatce, mając zamiar złożyć go w ofierze przy Fontannie w kulminacyjną noc swego święta.- Co być może byłoby najlepszym wyjściem z sytuacji - zakończył swoją opowieść.-Jeden potężny wytrysk wody i cała tułaczka wreszcie by się skończyła.Majipoor mnie nuży.Jeśli moim przeznaczeniem jest śmierć na waszej planecie, to wolałbym, żeby nastąpiła jak najprędzej.- W takim razie wybacz nam, żeśmy cię uwolnili - powiedziała uszczypliwie Carabella.- Nie, to nie tak.Nie chciałem być niewdzięczny.Ale.- Khun zawiesił głos.- Majipoor nie przyniósł mi szczęścia.Kianimot zresztą też.Czy jest we wszechświecie takie miejsce, w którym życie nie przy­sparza cierpień?- To aż tak źle ci się tu żyło? - spytała Carabella.- My nie narze­kamy na swój los, oby tylko nie był gorszy.Powiedz mi, czy zawsze tak ponuro patrzysz na świat?Obcy wzruszył ramionami.- Podziwiam was i zazdroszczę, że potraficie być szczęśliwi.Uwa­żam, że samo istnienie łączy się z bólem, a życie jest pozbawione sen­su.Chyba jednak myślę zbyt czarno jak na kogoś, kto się wyrwał śmierci.Dziękuję wam za pomoc.Ale kim wy jesteście i jakiż to brak rozwagi sprowadził was do Piurifayne? Dokąd teraz zmierzacie?- Jesteśmy żonglerami - pośpieszył z odpowiedzią Valentine, ob­rzucając całą resztę ostrym spojrzeniem.- Przyjechaliśmy do tej pro­wincji licząc na znalezienie pracy.Jeśli nam się poszczęści i wyjdziemy stąd cało, to udamy się do Ni-moya, a potem rzeką do Piliploku.- A stamtąd?- Niektórzy z nas zamierzają odbyć pielgrzymkę na Wyspę Snu.Chyba wiesz, gdzie to jest.A inni? Nie potrafię odpowiedzieć - odparł wymijająco Valentine.- Ja muszę dostać się na Alhanroel - powiedział Khun.- Jedyne, co mi zostało, to powrót do domu, a z tego kontynentu jest to nie­możliwe.W Piliploku spróbuję wypłynąć w morze.Czy mógłbym po­dróżować razem z wami?- Oczywiście.- Nie mam już pieniędzy.- To widać - rzekł Valentine.- Ale nie szkodzi.Wóz w szybkim tempie pokonywał drogę.W okna zacinał drobny deszcz.Wszyscy byli świadomi tego, że gdzieś w mroku nocy może czaić się niebezpieczeństwo, lecz nikt o tym nie mówił i nikt nie wy­glądał na zewnątrz, a ten i ów od czasu do czasu zapadał w krótką drzemkę.Nie minęła jeszcze godzina podróży, kiedy Valentine podnosząc wzrok zobaczył stojącego przed sobą Vinorkisa, trzęsącego się i łapią­cego ustami powietrze niczym wyjęta z wody ryba.- Mój panie - szepnął nieśmiało Hjort.Valentine skinął mu głową.- Ty drżysz - powiedział.- Co ci jest, Vinorkisie?- Mój panie.nie wiem, jak mam to powiedzieć.muszę się przy­znać do czegoś strasznego.Drzemiący Sleet uniósł powieki i rzucił Hjortowi piorunujące spojrzenie.Valentine gestem dłoni nakazał mu spokój.- Mój panie - powtórzył Vinorkis, ale głos mu się załamał.Po chwili zaczął jeszcze raz: - W Pidruid podszedł do mnie jakiś mężczyz­na i powiedział: “W pewnej gospodzie mieszka taki jeden, wysoki, jas­nowłosy.Podejrzewamy, że popełnił potworną zbrodnię".Ten mężczyzna ofiarował mi sakiewkę pełną koron w zamian za to, że będę się trzymał tego przybysza i nie odstępował go ani na krok, dokądkol­wiek się uda, i co kilka dni będę przekazywał agentom dokładne ra­porty.- Szpieg! - W głosie Sleeta kipiała wściekłość.Ręką sięgnął do tkwiącego za pasem sztyletu.- Kim był ten mężczyzna, który cię wynajął? - Valentine spytał spokojnie [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl