[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.— Ależ zawracam — powiedział Inżynier — zawracam.Ale nie ruszał się.Krople potu ściekały mu wciąż po twarzy.— Co ci jest? — usłyszał, jak z wielkiej dali, głos Doktora, zobaczył nad sobą jego twarz.Potrząsnął głową, otworzył szeroko oczy.— Co? Nie, nic — wymamrotał.Doktor przecisnął się na powrót do tyłu.Inżynier włączył silnik.Obrońca drgnął, obrócił się na miejscu — nie słyszeli nic, wszystkie odgłosy pochłaniał szumiący jak ocean, olbrzymi pożar — i popełzł pod górę tą samą drogą, którą zjechał.Jedyny reflektor — środkowy stracili w zderzeniu — ukazał znów posągi, zwalone na ziemię, przemieszane z martwymi ciałami.Jedne i drugie pokrywał metaliczny, szary nalot.Przejechali między obłomkami dwu białych figur i wykręcili na północ.Obrońca, jak okręt wchodzący w wodę, rozciął i położył na boki chrupiącą pod gąsienicami gęstwę, kilka bladych postaci umknęło panicznie z zasięgu światła, pojechali dalej, z rosnącą szybkością, wozem rzucało na nierównościach, Inżynier oddychał ciężko, coraz: mocniej zaciskał szczęki, żeby nie zasłabnąć, wciąż miał jeszcze w oczach wirujące płaty kopciu — wszystko co pozostało z wyskakujących, srebrnych postaci — otwierał szeroko oczy.W świetle zażółciła się glina, pochyły, wygarbiony stok, Obrońca zadarł łeb i parł w górę, prężne witki chlastały po pancerzu, gąsienice pozgrzytywały na czymś niewidzialnym, mknęli coraz szybciej, raz w górę, raz w dół, teren był poprzecinany małymi wąwozami, przejeżdżali przez kręte parowy, obalali drzewiaste, splątane zarośla, maszyna przeszła jak taran przez zagajnik pajęczastych drzew, ich kolczaste odwłoki bombardowały pancerz bezsilnymi, miękkimi uderzeniami, przeraźliwy był trzask i syk mielonych łodyg i konarów.W tylnych ekranach stała jeszcze łuna pożaru.Powoli mroczniała — na koniec wszędzie zaległa jednakowa ciemność.XIIPo godzinie mknęli już równiną.Stała czarna, wygwieżdżona noc, coraz rzadsze kępy krzaków przelatywały obok wyjącej miarowo maszyny, nareszcie znikły ostatnie i nie było już nic oprócz długich, łagodnych garbów, które zdawały się ożywać w reflektorze, falowały.Obrońca brał je z impetem, jakby chciał wystrzelić w powietrze, siedzenia huśtały się miękko, wizg gąsienic przypominał zajadły dźwięk świdra wwiercającego się w metal, strzałki zegarów świeciły różowo, pomarańczowo, zielono.Inżynier z twarzą u ekranu szukał światełka rakiety.To, co przedtem było oczywistością — że wyruszyli bez zapewnienia sobie radiowej łączności — uważał teraz za szaleństwo; spieszyli się, jak gdyby jeszcze jedna czy dwie godziny, niezbędne do zainstalowania innego nadajnika, były bezcenne.Kiedy był już prawie pewien, że minął w ciemności rakietę i jedzie dalej na północ, zobaczył ją — a właściwie dziwacznie rozlany świetlny pęcherz.Obrońca jechał coraz wolniej, srebrem i ogniem zabłysły w jego jedynym reflektorze pochylone ściany.Widok był niezwykły, kiedy lampa błyskowa zapalała się, wielopiętrowa, nie domknięta u szczytu kopuła buchała mrowiem tęcz w szklistych splotach, zwielokrotniony blask oświetlał daleko piaski.Nie chcąc strzelać, Inżynier skierował tępy, pancerny przód pojazdu na miejsce, w którym otworzył przedtem drogę — ale lustrzany mur przekroczył wyrwę z obu stron, zarósł ją, jedynym śladem przejścia była tylko płyta zamienionego w żużel piasku u podnóża budowli.Obrońca z biegu taranował mur pełną masą swoich szesnastu tysięcy kilogramów, aż stęknął pancerz.Ściana nie poddała się.Inżynier wycofał się wolno na dwieście metrów, skierował nitki celownika najniżej, jak mógł, i w chwili, kiedy świetlana bania wyskoczyła z mroków, nacisnął szybko pedał.Nie czekając, aż otwór o kipiących brzegach ostygnie, ruszył, wieżyczka zawadziła wierzchem, ale materiał, rozmiękły od żaru, poddał się, jednooki Obrońca łypnął w głąb pustego koliska i z zamierającym mruczeniem podjechał do rakiety.Powitał ich tylko Czarny, który natychmiast zresztą znikł.Nastąpiła konieczna zwłoka — trzeba było oczyścić pancerz z radioaktywnego nalotu, zbadać częstość impulsów otoczenia i wtedy dopiero mogli opuścić ciasne wnętrze maszyny.Lampa zaświeciła się.Koordynator, który wyszedł jako pierwszy z tunelu, jednym spojrzeniem ogarnął pokryty czarnymi plamami przód Obrońcy, wgniecenia w miejscu dwu reflektorów, blade, zapadnięte twarze wracających i powiedział:— Biliście się.— Tak — odparł Doktor.— Zejdźcie na dół.Jest jeszcze 0,9 rentgena na minutę.Czarny zostanie tutaj.Nikt więcej się nie odezwał.Schodzili tunelem, Inżynier zauważył drugi, mniejszy automat, który łączył przewody w przejściu do maszynowni, ale nawet nad nim nie przystanął.W bibliotece paliły się światła, na małym stole stały aluminiowe talerze, leżały nakrycia, pośrodku stała flaszka wina.Koordynator, stojąc, powiedział:— To miała być taka — uroczystość, bo automaty przejrzały rozrząd grawimetryczny — jest cały.Główny stos na rozruchu.Jeżeli postawimy rakietę, będzie można startować.Mówcie teraz.Przez chwilę panowało milczenie.Doktor spojrzał na Inżyniera, zrozumiał nagle i odezwał się:— Miałeś rację.Na zachód rzeczywiście ciągnie się pustynia.Zrobiliśmy — wielkim łukiem — prawie dwieście kilometrów, w kierunku południowo-zachodnim.Opowiedział, jak dojechali nad zamieszkałą równinę u jeziora i sfilmowali ją i jak wracając natknęli się w ciemności na zbiorowisko posągów — tu się zawahał.— Wyglądało rzeczywiście jak cmentarz albo — siedlisko jakiegoś wierzenia.To, co się potem działo, trudno przedstawić, bo nie jestem pewien, co to znaczyło — tę piosenkę już znacie.Gromada dubeltów uciekała w panice, wyglądało to tak, jakby ukryły się i zostały wypłoszone czy zagnane między te “nagrobki" — obławą.Mówię, że to tak wyglądało — więcej nie wiem
[ Pobierz całość w formacie PDF ]