[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Tryskając i niemal parząc, odszedł, odszedł, odszedł.- Spadam! Och, Bruce! Bruce! Bruce!Razem w otchłań- wszystko inne zniknęło.Nie pozostało nic- nie było czasu, nie było przestrzeni, nie było dna otchłani.Nic.i wszystko.Spełnienie.A w dżungli wciąż rozlegało się bicie bębnów.Potem, długo potem, dziewczyna spała, opierając głowę na ramieniu mężczyzny.On, nie śpiąc, wsłuchiwał się w jej sen, w jego łagodny dźwięk, w regularny, delikatny oddech, który usłyszeć można tylko kiedy wsłuchuje się uważnie albo kiedy się kocha.„Tak.Chyba kocham tę kobietę- pomyślał- ale muszę być tego pewien.Jeśli mam postępować uczciwie wobec niej i siebie samego to muszę mieć całkowitą pewność.Ponieważ nie będę w stanie żyć tak jak przedtem.Ponieważ nie chcę, aby doświadczyła cierpienia, które towarzyszy nieudanemu małżeństwu.Lepiej, znacznie lepiej byłoby przerwać ten związek teraz, chyba, że jest w nim siła gwarantująca przetrwanie”.Bruce przesunął wolno głowę, aż jego twarz znalazła się w jej włosach.Dziewczyna położyła głowę na jego piersi.„Ale tak trudno jest przewidzieć.Tak trudno jest powiedzieć zaraz na początku, czy się uda, czy nie.Łatwo można pomylić litowanie się nad sobą albo samotność z miłością, a na to nie mogę sobie już pozwolić.Więc muszę dokładnie przemyśleć moje małżeństwo z Joan.Będzie to trudne, ale muszę spróbować.Czy z Joan było tak samo na początku? Było to tak dawno, siedem lat temu, że dziś nie wiem.Wszystko, co pamiętam z tamtych lat, to obrazy miejsc i zbitki słów, które utkwiły tam, skąd ani wiatr, ani ból nie mogły ich usunąć.Plaża spowita we mgle; drzewo wyrzucone przez wodę, na wpół zakopane w piasku i białe od soli; koszyk truskawek zabrany na drogę.Kiedy ją całowałem, czułem cierpką słodycz owoców na jej ustach.Pamiętam piosenkę, którą śpiewaliśmy razem:·Dzwony misji powiedziały mi, że nie mogę zostać, na południe od granicy.po Meksyku się tułać.Zapomniałem już większość słów.I pamiętam niewyraźnie jej ciało i kształt piersi zanim urodziła dzieci.Ale to wszystko, co zostało z tamtych dobrych czasów.Inne wspomnienia są wyraźne: bolą jak uderzenia bata.Każde zjadliwe słowo i ton głosu, jakim zostało powiedziane.Płacz w nocy i przeciąganie wspólnego życia na siłę, kosztem olbrzymich wysiłków z obu stron, trzy lata po tym, jak zostało ono śmiertelnie ranione.I wszystko to z powodu dzieci.Dzieci! O Boże, nie wolno mi teraz o nich myśleć.To tak bardzo boli.Muszę pomyśleć o niej jeszcze raz, bez wciągania do tego dzieci.Muszę skończyć z tą kobietą.Z Joan.Raz na zawsze zapomnieć o tej, przez którą płakałem.Nie nienawidzę jej za to, że odeszła z innym.Zasługiwała na szczęście.Nienawidzę jej za dzieci i za to, że zbrukaia miłość, którą mógłbym ofiarować Shermaine w czystej, nieskalanej postaci.Lecz równocześnie żal mi jej, bo nie potrafi znaleźć szczęścia, którego szuka tak gorączkowo.Żal mi jej, bo jej umysł i ciało są zimne, bo jej uroda już niemal przeminęła, bo jej egoizm jest tak niszczący, że straci miłość swoich dzieci.Moich dzieci, nie jej! Moich dzieci! To wszystko- to koniec z Joan.Teraz mam Shermaine, która w niczym nie przypomina Joan.Ja również zasługuję na jeszcze jedną próbę.”- Shermaine- szepnął i lekko przesunął jej głowę, by ją pocałować.- Shermaine, obudź się.- Poruszyła się i powiedziała coś niewyraźnie.- Obudź się.- Chwycił zębami jej ucho i ugryzł delikatnie.Otworzyła oczy.- Bon matin, madame.- Uśmiechnął się do niej.- Bonjour, monsieur- odparła i zamknęła oczy, wtulając raz jeszcze twarz w jego pierś.- Obudź się.Chcę ci coś powiedzieć.- Nie śpię, ale najpierw mi powiedz, czy to jest sen? Mam przeczucie, że to nie może być rzeczywistość.- To nie jest sen.Westchnęła cicho i przytuliła się mocniej.- Teraz powiedz mi to, co chciałeś powiedzieć.- Kocham cię.- Nie.Teraz to na pewno sen.- Naprawdę.- Nie, proszę, nie budź mnie teraz.Nie zniosłabym teraz rzeczywistości.- A ty?- zapytał.- Przecież wiesz.- odparła.- Nie muszę ci tego mówić.- Już świta- powiedział.- Zostało mało czasu.- Więc wypełnię go, mówiąc ci o tym.Trzymał ją w ramionach, słuchając, jak mu o tym mówi szeptem.„Nie- pomyślał.- Teraz jestem pewien.Nie mógłbym się aż tak mylić! To jest moja kobieta”.Rozdział 22Bębny umilkły o świcie.Cisza, która nastąpiła, była złowieszcza, nie dająca wytchnienia.Zdążyli się już przyzwyczaić do tego urywanego rytmu i nawet zaczęli za nim tęsknić.Krążąc po obozie, Bruce wyczuł niepokój wśród swoich ludzi.Biło od nich oczekiwanie przemieszane ze strachem.Zachowywali się bardzo powściągliwie, jak gdyby nie chcieli zwracać na siebie uwagi.Śmiech, którym przyjmowali jego dowcipy, był nerwowy i urywał się szybko.Ich oczy cały czas uciekały w kierunku ściany drzew.Bruce stwierdził, że pragnie ataku.Jego własne nerwy były zszarpane przez ciągłe obcowanie ze strachem.„Niech tylko wyjdą- mówił sobie w duchu.- Niech tylko się pokażą, tak żebyśmy mogli zobaczyć żywych ludzi, a nie zjawy!”Ale dżungla nawet nie drgnęła.Wydawało się, że czeka, obserwując ich.Niewidoczne oczy wpatrywały się w obóz.Wroga dżungla zdawała się napierać wraz z rosnącym upałem.Bruce przeszedł na południowy kraniec obozu, starając się poruszać swobodnie.Uśmiechnął się do sierżanta Jacque'a, kucnął obok i spojrzał spod ciężarówki na pozostałości mostu.- Niedługo przywiozą materiały- powiedział.- A naprawa nie zajmie nam dużo czasu.Jacque nie odpowiedział od razu.Jego wysokie, inteligentne czoło przecinała głęboka bruzda, a twarz lśniła od potu.- To czekanie, kapitanie.To ono wywołuje skurcze w żołądku- powiedział po chwili.- Wkrótce przywiozą materiał- powtórzył Bruce
[ Pobierz całość w formacie PDF ]