[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Muszę ci to pokazać.Pojechaliśmy na zachód, w stronę Ashenville.Po­czątkowo myślałem, że wiezie mnie do parku Andersa, lecz miast skręcić w prawo, skręciliśmy w lewo, na Burnt Road, i ruszyliśmy na południe.Dzień był zimny i słoneczny.Śnieg na polach miał lodową skorupkę i gdziekolwiek spojrzałem, lśnił niczym brylanty.Do­piero gdy dotarliśmy na miejsce, gdy skręciliśmy na drogę, która przed laty wiodła do podjazdu przed domem, zdałem sobie sprawę, dokąd mnie przy­wiózł.Półciężarówka powoli wyhamowała.Nie byłem tu od lat i doznałem prawdziwego szoku widząc, jak niewiele pozostało z tego, co niegdyś nazy­waliśmy naszym rodzinnym domem.Sam dom oraz stodoła i wszystkie przybudówki zostały rozebrane i wywiezione, a piwnice wypełnione ziemią.Stare, rozłożyste drzewa, które niegdyś tworzyły wokół po­dwórza olbrzymi krąg, zostały wycięte i sprzedane na budulec.Jedynym znakiem, że kiedyś mieszkała tu nasza rodzina, był lekko już pochylony wiatrak ojca stojący kilkaset metrów dalej.- Często tu przyjeżdżasz? - spytałem.Wzruszył ramionami.- Czasami.Patrzył w kierunku miejsca, gdzie niegdyś stał nasz dom.Widać stąd było co najmniej na półtora kilometra, ale krajobraz nie należał do urozmaiconych.Wszędzie pokryte śniegiem pola, płaskie i monotonne, tak że nie sposób było zawiesić na czymś oko.Pustka i bezkres.Jak zimowe niebo.- Chcesz wysiąść? - spytał.Nie chciałem, ale wyglądało na to, że on bardzo chce, więc odrzekłem:- Jasne! - I otworzyłem drzwi.Szliśmy przez pole po wyimaginowanej linii, wzdłuż której - tak przynajmniej uważaliśmy - biegł niegdyś podjazd wysypany żwirem.Mary Beth pędził przodem, zapadając się w śniegu po brzuch, od czasu do czasu przywarowując, żeby zbadać nosem coś, czego my, ludzie, nie dostrzegaliśmy.Przystanęliśmy mniej wię­cej sto metrów od drogi, w miejscu, gdzie kiedyś stał nasz dom.Niewykluczone, że źle wyliczyliśmy odleg­łość, bo nie znaleźliśmy tam żadnego punktu odniesie­nia.Szukaliśmy, ale nie mogliśmy nic wypatrzyć - nic, dosłownie nic, ani obmurza paleniska, ani resztek pompy, ani nawet zagłębienia w ziemi, które wskazy­wałoby, że niegdyś była tu piwnica.Został kawał zaśnieżonego pola, nic więcej.Daleko po lewej stronie stał wiatrak, mocno zniszczony i samotny.Od północy wiał leciutki wiatr, a kiedy przybierał na sile, skrzydła wiatraka obracały się powoli.Skrzypiały przy tym jak stary fotel na biegunach.Dźwięk dochodził do nas z sekundowym opóźnieniem, więc ilekroć odwracaliś­my głowy, widzieliśmy tylko zastygły bez ruchu szkie­let.Jakub próbował ustalić, gdzie co stało: stodoła, szopa na traktor, pojemniki na zboże, metalowa buda, w któ­rej ojciec przechowywał ziarno.Kręcił się jak bąk, wyciągając rękę to tu, to tam.Buty miał mokre od śniegu.- Jakub - spytałem w końcu - po co mnie tutaj przywiozłeś?Zażenowany obdarzył mnie nieśmiałym uśmie­chem.- Zdecydowałem, co zrobię z pieniędzmi.- No więc, co z nimi zrobisz?.- Chcę odkupić farmę.- Naszą farmę? Kiwnął głową.- Odbuduję dom, stodołę.Wszystko będzie jak daw­niej.- To niemożliwe, Jakub - odrzekłem przerażony.- Musimy stąd wyjechać.Pies kopał w śniegu u naszych stóp i Jakub obser­wował go w milczeniu.Nagle spojrzał na mnie i spytał:- Ale dokąd, Hank? Dokąd? Wy to co innego.Ty masz Sarę, Lou ma Nancy.Ja nie mam nikogo.Chcesz, żebym wsiadł do samochodu i tak po prostu wyjechał? Sam?- Jakub, nie możesz odkupić farmy.Ludzie zaczęli­by pytać, skąd wziąłeś pieniądze.- Moglibyśmy skłamać, powiedzieć, że Sara dostała spadek.Tu nie znają jej rodziny.Powiedziałbym, że przed wyjazdem odkupiliście farmę i kazaliście mi ją prowadzić.Gapiłem się na puste pola, na nasze ślady biegnące krzywo ku drodze i próbowałem wyobrazić sobie, jak mój brat odbudowuje dom, stawia płoty, sieje zboże.Nie wierzyłem, by kiedykolwiek mogło do tego dojść.- Myślałem, że się ucieszysz - szepnął.- Przecież to nasz dom.Odbudowałbym go.Zmarszczyłem brwi.Ucieszyć się? Daleko mi było do radości.Uciekałem od tej farmy przez całe życie.Za­pamiętałem ją jako miejsce, gdzie wszystko się psuło i rozpadało, gdzie nic nie działało tak, jak działać powinno.Nawet wtedy stałem tam, patrzyłem na puste pole, gdzie niegdyś wznosił się mój rodzinny dom i czułem, że ogarnia mnie odraza przemieszana z po­czuciem rozpaczliwej beznadziejności.Nie, nie zdarzyło się tu nic dobrego.Nigdy.- To nie takie proste, Jakub.Zdajesz sobie z tego sprawę? Farmy się nie kupuje, farmę się tworzy.Trzeba znać się na maszynach rolniczych, na ziarnie, na na­wozach sztucznych i środkach owadobójczych, na irygacji i nawodnianiu pól, na pogodzie, na podatkach.Ty się na tym nie znasz.Skończyłbyś jak ojciec.Kiedy to powiedziałem, zdałem sobie sprawę, że potraktowałem go za szorstko.Już po sposobie, w jaki stał, mogłem stwierdzić, że go uraziłem.Głowę wtulił w mocno pochylone ramiona, ręce włożył głęboko do kieszeni spodni, unikał mojego wzroku.- Miałem ją odziedziczyć - szepnął.- Tato mi obiecał.Wciąż było mi wstyd.Ojciec chciał, żeby jeden z nas został farmerem, drugi prawnikiem.Ponieważ lepiej mi szło w szkole, posłał mnie do college'u.Lecz ani Jakub, ani ja nie spełniliśmy jego marzeń.Tak, zawied­liśmy go na całej linii.- Proszę cię o pomoc - mruknął.- Dotąd nigdy cię o nic nie prosiłem, ale teraz proszę.Pomóż mi odzyskać farmę.Nie odpowiedziałem.Nie chciałem, żeby otrzymaw-szy swoją dolę, został w Ashenville - nic dobrego by z tego nie wyszło - ale nie miałem pojęcia, jak mu to wytłumaczyć.- Nie proszę o pieniądze - mówił.- Chcę tylko, żebyś rozpowiedział w mieście, że Sara dostała spa­dek.- Nawet nie wiesz, czy Muller by ją odsprzedał.- Dałbym mu tyle, że by odsprzedał.- Nie możesz kupić innej farmy? Gdzieś na za­chodzie, gdzie nikt nas nie zna?Pokręcił głową.- Nie o to chodzi.Chcę kupić tę farmę.Chcę miesz­kać, gdzie dorastaliśmy.- A jeśli odmówię? Rozważał to moment i wzruszył ramionami.- Nie wiem.Chyba będę musiał wymyślić coś in­nego.- Jakub, nie widzisz, że to niebezpieczne? Że jeśli tu zostaniesz, narazisz nas wszystkich na poważne ryzyko? Najpewniejszy sposób to po prostu stąd znik­nąć.- Nie mogę wyjechać, Hank - odparł.- Nie mam dokąd.- Przed tobą cały świat, Jakub.Możesz wyjechać gdzie chcesz.- Nie chcę wyjeżdżać.Chcę zostać tutaj.- Tupnął nogą w śnieg.- Tutaj, Hank, w swoim domu.Milczeliśmy chyba z minutę.Znowu powiał wiatr i odruchowo spojrzeliśmy w kierunku wiatraka, ale skrzydła ani drgnęły.Zbierałem się na odwagę, żeby mu odmówić, żeby powiedzieć: nic z tego, gdy nagle - jakby mnie wyczuł - podsunął mi rozwiązanie kompromisowe.- Nie musisz decydować w tej chwili, Hank.Obiecaj tylko, że to sobie przemyślisz.- Dobrze - odrzekłem, ciesząc się z możliwości tymczasowego odwrotu.- Przemyślę [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl