[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.- Do góry! - wrzasnął Jack na Magie.- Ty też, Karen! I zabierzcie Randy'ego!Magie na ułamek sekundy zamknęła oczy, a potem popchnęła syna przed sobą po drewnianej drabince.Jej szczeble ociekały czarnymi festonami rozkładającego się szlamu, a gdy pchali się do góry, jeszcze więcej strug nierozpoznawalnej cieczy zaczęło skapywać na podłogę, tworząc na niej pęcherze.Jack kopał wściekle Quintusa Millera po dłoniach, ale tym razem Quintus był zdecydowany nie popuścić.Geoff z dzikim spojrzeniem mocno trzymał się Jacka.- Jack.na miłość boską.ratuj się! Tylko upewnij się.upewnij się, że on nie złoży mnie na ofiarę.nie pozwól mu.nie obrzęd.inaczej.on się uwolni, Jack! Nie pozwól mu się uwolnić!Quintus wciągnął prawą stopę Geoffa głęboko w twardą podłogę.Geoff wrzasnął, a jego kostka spłynęła krwią.Ale nie poddając się wypuścił Jacka, cofnął ręce i powiedział desperacko:- Ratuj.się.Jack.Jack odwrócił się.Gordon Holman był prawie tuż koło niego, z oczami roziskrzonymi żądzą krwi.Karen, wspinając się oślizgłą drabiną, już znikała na strychu.Geoff uśmiechnął się do Jacka szeroko otwartymi ustami, sztywno potrząsnął głową, a potem z całej siły rzucił się w bok i do tyłu.Przekoziołkował przez poręcz, spryskując wszystko krwią ze zmiażdżonej stopy i spadł na sam dół, na podest dwa piętra niżej.Gdy tam lądował, Jack usłyszał straszliwy odgłos miażdżenia.Prawie poddał się w owej chwili, rzucając się za Geoffem.Ale powstrzymał się ze łzami frustracji i wściekłości przepełniającymi oczy i kopnął Gordona Holmana prosto w czoło.A potem chwycił śliską, śmierdzącą drabinę i szybko wspiął się na strych.To, co zobaczył było przerażające ponad wszystko, co Jack kiedykolwiek potrafiłby sobie wyobrazić.Strych biegł przez całą długość Dębów, prócz iglic na obu końcach, a oświetlała go tylko latarka Magie i od czasu do czasu odblask błyskawic, wpadający przez maleńkie lukarny.Hałas deszczu, padającego prosto na drewniane gonty nad ich głowami był ogłuszający, a towarzyszył mu gulgot połamanych rynien i uporczywe kapanie wody, przelewającej się przez skorodowane obróbki blacharskie.Magie, Karen i Randy stali pośrodku strychu, ogarnięci najgłębszym przerażeniem.Podłogę na głębokość stopy pokrywały rozłożone ludzkie szczątki, niektóre z nich zmumifikowane tak, że trzeszczały pod stopami, inne o wiele świeższe, przegniłe aż do rozpłynięcia się.Powietrze prawie nie nadawało się do oddychania.Wszystkie ciała zlano galonami octu, zapewne po to, by zamaskować ich zapach.Jack domyślił się, że Quintus znalazł w od dawna porzuconym zakładzie jedynie ocet.Przemieszany odór octu i gnijących ludzkich ciał był tak intensywny, że aż paraliżujący.Jack pobrnął po oślizgłej podłodze.Ujrzał jakiś worek czy torbę, leżącą w szlamie i podniósł ją, obracając powoli w świetle latarki Magie.Przeczytał nazwisko na splamionej etykietce.„Gale McReady, Uniwersytet Wisconsin La Crosse”.Potem ją wypuścił.- Widzicie, co Quintus tu zrobił? - powiedział głosem ochrypłym z grozy.- On już odebrał życie swoim ośmiu setkom, a w każdym razie prawie wszystkim z nich.W ciągu sześćdziesięciu lat zabijał wszystkich odwiedzających Dęby; włóczęgów, autostopowiczów i kogo tam jeszcze; każdego uciekiniera, dzikiego lokatora czy zwykłego zwiedzającego.Wszystkich ich pozabijał.I zapewne niektórych z nich tutaj także zwabił za pomocą tego małego, szarego dziecka, którym się posługiwał; małego, szarego dziecka, które nie było niczym więcej, jak gazetą.- Próbował przełknąć, próbował odetchnąć, ale nie potrafił.- Wiecie, że on mógł to robić.Drzeć papier nie dotykając go, poruszać przedmiotami.Takim sposobem zaprowadził mnie tutaj, do Dębów.To była jedyna metoda, by do mnie dotrzeć.- Rozejrzał się, ale łzy smutku i obrzydzenia płynęły mu tak obficie, że mało co widział.- Musiał być już tak cholernie bliski swych ośmiuset pozbawionych życia.być może inni wariaci o tym wiedzieli, a może i nie.Ale sam Quintus.Jezu, popatrzcie, co on zrobił!.Był już prawie gotów do wyrwania się stąd.do rzeczywistego świata.To jedyny powód, dla którego nie zabił także mnie.To jedyny powód, dla którego ja także tu nie leżę.Ktoś musiał zostać wysłany po ojca Bella.Jakiś nieszczęsny, łatwowierny sukinsyn.Magie chwiejnie zbliżyła się do Jacka z wyciągniętymi ramionami, dławiąc się ze strachu.- Jack.musisz nas stąd wydostać.Jack! Musisz nas stąd wydostać! Ja tego nie wytrzymam! Nie wytrzymam! Nie wytrzymam!Chwycił ją za nadgarstki, osadzając na miejscu.- Cokolwiek zrobisz, nie wypuszczaj latarki.Popatrz.tam jest większe okno.Możemy przedostać się nim na dach.a potem może zdołamy spuścić się po rynnach.- Ja tego nie wytrzymam! Nie mogę tego zrobić! Jack, musisz mnie stąd wydostać!Jack zaciągnął ją do półkolistego okna.Jego szyby były pokryte grubą warstwą tłuszczu i kurzu, ale gdy je przetarł kantem dłoni, ujrzał na zewnątrz gzyms mansardowego dachu, zalanego wodą.Deszcz spadał kaskadami ze wszystkich stron, a błyskawice migotały nad czubkami dalekich drzew jak języki węży.Jack świadomie nie patrzył w dół, by nie widzieć, co depcze, ale czuł, jakby stąpał po tłustym stosie gumowych rękawiczek.Zbadał zaczep okna.Była to staromodna mosiężna dźwignia, pozieleniała ze starości.Zadęła się, więc musiał oburącz przełamać jej opór, ale ku jego zaskoczeniu wreszcie się otworzyła, okno z jękiem odchyliło się na bok, a na twarz spadły mu strugi zimnego, odświeżającego deszczu.Wychylił się, mrużąc powieki w obronie przed wiatrem i deszczem.Gzyms zalewała woda, bo rynny zatkały gromadzące się przez sześćdziesiąt lat liście i odchody gołębi, ale gdyby tylko udało się utrzymać równowagę na dziesięciu czy dwunastu stopach odległości do wschodniej wieży.W samym kącie między nią i frontową ścianą widział pionową rynnę, której wygląd wskazywał, że względnie łatwo będzie zejść nią w dół.Co cztery stopy znajdowały się obejmy, a także pełno było uchwytów dla rąk.Odwrócił się do Magie.- Widzisz to? Widzisz tę rynnę?- Co? - zapytała, zatykając uszy rękami i mocno zaciskając powieki.- Magie, popatrz na mnie! Posłuchaj! Czy widzisz tę rynnę? Tam, w rogu?Zerknęła pośpiesznie, a potem kiwnęła głową.Chwycił ją za ramię i powiedział:- To, co masz do zrobienia, to.przejść po tym gzymsie.dobrze? Dla podtrzymania chwyć się rękami za dach.a potem opuść się po rynnie na ziemię.A potem pobiegnij
[ Pobierz całość w formacie PDF ]