[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Szczerze mówiąc, prawda wygląda inaczej.Jeszcze nigdy się na to nie ośmielił.Są tam, na szczycie, kobiety, które go po­ciągają - trzydziestki, czterdziestki, a nawet parę młodszych - na przykład druga żona Nissima Shawke'a, niedużo starsza od Rhei.Ale pewność siebie, dzięki której wydaje się taki nie­przystępny tym, które nie przewyższają go statusem, znika na samą myśl, że mógłby pokryć żonę administratora.Według nie­go wystarczająco śmiało poczyna sobie, zapuszczając się z Szanghaju do mieszkanek Toledo czy Paryża.Ale do Louisville? Załóżmy, że idzie do łóżka z taką żoną Shawke'a i na to wchodzi we własnej osobie zarządca: uśmiecha się zimno, po­zdrawia go i częstuje czarką z odlotyną - witaj, Siegmundzie, mam nadzieję, że dobrze się bawisz.Nie.Może za jakieś pięć lat, kiedy już sam będzie mieszkał w Louisville, ale teraz jesz­cze na to za wcześnie.I tak ma przecież Rheę Shawke Freehouse i jeszcze parę innych o podobnej pozycji.Nieźle, jak na po­czątek.Zbytkownie urządzony gabinet Nissima Shawke'a.W Louisville mogą pozwolić sobie na niezagospodarowaną przestrzeń.W pomieszczeniu nie ma biurka: administrator pracuje, jeśli akurat ma coś do roboty, spoczywając w antygrawitacyjnej sie­ci rozpostartej na kształt hamaka przy szerokim, błyszczącym oknie.Jest środek poranka i słońce stoi już wysoko na niebie.Z gabinetu roztacza się oszałamiający widok na sąsiednie miastowce.Siegmund wchodzi właśnie, otrzymawszy przed pięcio­ma minutami wezwanie od Shawke'a.Od razu czuje się nie­zręcznie, napotykając chłodne spojrzenie zarządcy.Stara się nie wyglądać zbyt pokornie i służalczo, ani tym bardziej - na­zbyt defensywnie i wrogo.- Bliżej - nakazuje Shawke.Jego stały rytuał.Siegmund musi przejść przez ogromny pokój i stanąć praktycznie twarzą w twarz z administratorem.Kpina z prawdziwej zażyłości: zamiast kazać Siegmundowi zachować dystans, jaki przystoi podwładnym, zmusza go do po­dejścia tak blisko, że chłopak nie ma szans wytrzymać spojrze­nia Shawke'a.Obraz rozpływa się od bolesnego napięcia gałek ocznych.Wzrok Siegmunda traci ostrość i rysy starszego męż­czyzny ulegają zniekształceniu.Od niechcenia, ledwo słyszal­nym głosem, Shawke zwraca się do niego, rzucając mu kostkę z danymi:- Zajmij się tym, dobrze?Wyjaśnia, że to petycja komitetu obywatelskiego z Chica­go, który prosi o złagodzenie restrykcji dotyczących proporcji płci w monadzie.- Chcą większej swobody wyboru płci swoich dzieci - mó­wi Shawke.- Twierdzą, że aktualne przepisy bez racjonalnej potrzeby ograniczają wolność jednostki i są ogólnie niebłogosławienne.Później odtworzysz to sobie ze szczegółami.Co ty na to, Siegmundzie?Młodzieniec przelatuje w pamięci teoretyczne wiadomo­ści, jakie ma na temat proporcji płci.Nie za dużo tego.Zda się na intuicję.Jakiego typu rady oczekuje od niego Shawke? Zwy­kle lubi słyszeć, aby zostawić sprawy takimi, jakie są.Już się robi.Ale zaraz, jeśli tak szybko oceni zasady regulacji płci, ad­ministrator może posądzić go o umysłowe lenistwo.Siegmund improwizuje naprędce.Ma duży talent do pojmowania w lot lo­giki zarządzania miastowcem.- Moim zdaniem - odzywa się - powinniśmy odrzucić tę prośbę.- Dobrze.A dlaczego?- Główny kierunek rozwoju monady ma prowadzić do sta­bilności i przewidywalności, eliminując wszelką przypadko­wość.Miastowca nie stać na fizyczną ekspansję; dysponujemy zbyt mało elastycznymi środkami, aby poradzić sobie z niekon­trolowaną nadwyżką ludności.Dlatego program uporządkowa­nej ewolucji to sprawa najważniejsza.Shawke lodowato patrzy na niego z ukosa i mówi:- Wybacz nieprzyzwoitość, ale dla mnie brzmisz dokładnie jak agitator ograniczania urodzin.- Nie! - wyrzuca z siebie Siegmund.- Szczęść boże, bynaj­mniej! Oczywiście musimy bronić powszechnej prokreacji!Shawke znów śmieje się z niego bezgłośnie.Zarzuca przy­nętę, prowokuje.Dostarczanie pożywki tkwiącej w nim iskrze sadyzmu to jego główna życiowa uciecha.- Chodziło mi o to - ciągnie uparcie Siegmund - że nawet w społeczeństwie, które propaguje nieskrępowaną rozrodczość, musimy narzucić jakiś system kontroli i regulacji, by zapobie­gać destabilizującym i niszczycielskim procesom.Jeżeli pozwo­limy rodzicom na własną rękę wybierać płeć dziecka, możemy, przykładowo, doprowadzić do przyjścia na świat pokolenia, składającego się w sześćdziesięciu pięciu procentach z męż­czyzn i w trzydziestu pięciu z kobiet; albo odwrotnie - w zależ­ności od kaprysu i zachcianek ludności.Gdyby dopuścić do cze­goś takiego, jak rozwiązalibyśmy problem nadwyżki, dla któ­rej nie ma partnerów? Dokąd byśmy ich wysłali? Powiedzmy: jakieś piętnaście tysięcy mężczyzn w tym samym wieku, bez szans na stałą towarzyszkę.Z jakimi potwornie niebłogosławiennymi tarciami społecznymi mielibyśmy do czynienia - pro­szę woybrazić sobie tę epidemię gwałtów! - nie mówiąc już o tym, że bezpowrotnie zmarnowałby się potencjał genetyczny tych wszystkich ludzi.Powstałoby zjawisko niezdrowej rywali­zacji.Mogłoby dojść do wskrzeszenia archaicznych zwyczajów, takich jak prostytucja, powstałych, aby zaspokajać seksualne potrzeby samotnych [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl