[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Musiałem tylko baczyć, żeby się nie zgubić w bogactwie możliwości.Wówczas jednak tylko siebie mógłbym winić za niepowodzenie.W ten sposób uczeni pozbyli się odpowiedzialności za awaryjność zdalnika, bo zwalili ją na mnie.Nie powiem, żeby to poprawiło moje samopoczucie w doskonały sposób.Wylądowałem u równika w wysokim Słońcu na odwrotnej stronie Księżyca, w samym środku japońskiego sektora, przybrawszy postać centaura, a właściwie stworzenia opatrzonego czterema kończynami, dwiema rękami w górnej części tułowia oraz dodatkowym układem maskującym, który otaczał mnie jako wysoce inteligentny gaz, a nazwę centaura zawdzięczał z braku lepszego określenia dość słabemu podobieństwu do tej mitologicznej istoty.Choć i z tym zdalnikiem w proszku zapoznałem się na poligonie Lunar Agency, sprawdziłem, zlazłszy do ładowni, czy działa należycie i było doprawdy niezwykłe patrzeć, jak ta wielka kupa słabo połyskującego proszku po włączeniu wybranego programu zaczyna się ruszać, przesypywać, sczepiać, zlepiać, aż utworzy zadany kształt, i jak po wyłączeniu scalającego pola elektromagnetycznego (a może całkiem innego) rozlatuje się w okamgnieniu jak kopnięta baba z piasku.To, że mogę się w każdej chwili rozlecieć na drobne cząsteczki i skupić z powrotem, miało dodać mi ducha.Przemiany były jednak raczej przykre, odczuwałem je bowiem jako bardzo silny zawrót głowy połączony z drżączką, ale na to nie było rady.Zresztą ów stan zamętu trwał tylko dopóty, dopóki nie wcieliłem się w nowy kształt.Ponoć mogła mu dać radę jedynie termojądrowa eksplozja i to w bezpośredniej bliskości.Pytałem, jak prawdopodobne jest, że rozsypię się cały od defektu, ale nic wyraźnego mi nie powiedziano.Rzecz jasna próbowałem włączyć dwa programy naraz, taki, że podług jednego miałem się wcielić w człekokształtnego molocha, a podług innego w rodzaj trzymetrowej gąsienicy ze spłaszczoną głową i chwytnikami jak ogromne kleszcze, ale nie wyszło z tego nic, bo selektor wcieleń działał na zasadzie albo-albo.Tym razem stanąłem na gruncie księżycowym bez odwodu mikropów, sam bowiem byłem poniekąd mnóstwem mikroskopijnych cyklopów (które technicy zwą też w swoim żargonie mikrocykami).Ciągnąłem za sobą prawie niedostrzegalną kitę przekaźników, jakby rozwiany mgławo tren, widoczny tylko kiedy się zagęszczał.Z poruszaniem się też nie miałem problemów.Ponieważ jestem dociekliwy, pytałem, co będzie, jeśli się okaże, że na Księżycu też powstały podobne proteuszowe automaty, ale tego nikt mi nie mógł powiedzieć, chociaż na poligonie puszczano na siebie po dwa a nawet po trzy egzemplarze naraz, żeby się zmieszały ze sobą jak chmury ciągnące w przeciwnych kierunkach.Zachowywały jednak w dziewięćdziesięciu procentach identyczność.Czym jest dziewięćdziesięcioprocentowa identyczność też niełatwo wy­tłumaczyć, bo trzeba to przeżyć, żeby zrozumieć.W każdym razie początek kolejnego zwiadu szedł jak po maśle.Maszerowałem, nie musząc nawet rozglądać się na różne strony, bo widziałem na wszystkie naraz, chociaż z boków i z tyłu w skrócie, jak pszczoła, która ma półkoliste oczy i patrzy tysiącami ommatidiów wszędzie naraz, ale ponieważ nikt z mych czytelników nie jest pszczołą, pojmuję, że i to przyrównanie nie może oddać mych doznań.To, w jaki sposób poszczególne państwa zaprogramowały swoje komputerowe wylęgarnie broni, stanowiło ich tajemnicę, ale po Japończykach, znanych z tego, że są z cicha pęk, a w samej rzeczy nadzwyczaj zmyślni, spodziewałem się srogich niespodzianek.Profesor Hakagawą, członek naszego zespołu w bazie, też pewno nie wiedział, w co rozwinęły się prapoczwarki japońskich broni, ale lojalnie przestrzegł mnie, abym się miał na baczności i nie dał się łatwo zwieść żadnych pozorom.Nie wiedząc jak trzeba odróżniać pozory od faktów, kłusowałem terenem monotonnym i płaskim.Tylko na samym widnokręgu wznosił się płytki wał ogromnego krateru, Wivitch, Hakagawą i cała reszta okazywała wielkie zadowolenie, bo telewizyjny obraz przekazywany trojańskim satelitom a z nich na Ziemię był ponoć ostry jak brzytwa.Po godzinie drogi spostrzegłem wśród leżących w bezładzie, zasypanych piaskiem mniejszych i większych kamieni jakieś niskie odrostki, które zwracały się w moją stronę.Wyglądały jak nać ziemniaczana, kiedy zwiędnie.Spytałem, czy mogę wziąć się do tej naci, ale nikt nie chciał zastąpić mnie w decyzji, a kiedy nalegałem, jedni uznali, że powinienem koniecznie, a drudzy, że lepiej tego nie robić.Pochyliłem więc mój tułów centaura nad nieco większą kępą tych zarośli i spróbowałem oderwać jedną giętką łodyżkę.Nic się nie stało, wiec trzymając ją w garści, przybliżyłem do oczu.Poczęła się wić jak żmijka i mocno oplotła mi nadgarstek, ale robiąc różne próby przekonałem się, że gdy ją lekko gładzić, a właściwie łechtać palcem, popuszcza chwyt.Dość głupio było właściwie odezwać się do naci ziemniaczanej, choć wiedziałem, że nie ma z kartoflami nic wspólnego, ale spróbowałem.Nie liczyłem na odpowiedź i nie otrzymałem jej.Porzuciłem więc te rozwinięte pędy, ruszające się jak robaki i pocwałowałem dalej.Okolica przypominała marnie uprawiane zagony jakichś warzyw i patrzała przez to na dość sielską, spodziewałem się jednak w każdej chwili ataku i nawet prowokowałem te pseudowarzywa, depcząc je kopytami (tak bowiem wyglądały moje buty; gdyby mi na tym zależało, mogłem je uczynić racicami).Niebawem dotarłem do długich grzęd innych martwych zarośli.Przed każdą stała wielka tablica z ogromnymi napisami STOP! HALT! STÓJ! i równoznacznikami w coś dwudziestu innych językach, łącznie z malajskim i hebrajskim.Mimo to zagłębiłem się w tych uprawach.Nieco dalej wirowały nad samym gruntem maciupeńkie bladoniebieskie muszki, które na mój widok zaczęły się układać w litery DANGER! OPASNOST!GEFAHR! NIEBEZPIECZEŃSTWO! DANGER! YOU ARE ENTERING JAPANESE PINTELOU! Połączyłem się z bazą, ale nikt razem z Hakagawą nie wiedział, co znaczy PINTELOU i znalazłem się w pierwszym małym kłopocie, bo kiedy wszedłem w te drgające nad piaskiem litery, poczęły oblepiać mnie i łazić po mym ciele jak mrówki.Nic mi jednak złego nie robiły, więc jak mogłem otrzepywałem się z nich ogonem (okazał po raz pierwszy przydatność), po czym pobiegłem dalej, starając się poruszać bruzdą między zagonami, aż dotarłem do zbocza wielkiego krateru.Zarośla przechodziły łagodnie w rodzaj wąwozu a dalej w pogłębiającą się szeroką rozpadlinę, tak głęboką, że nie mogłem widzieć jej dna, bo pełna była czarnego jak sadza księżycowego mroku.Naraz wprost na mnie wyjechał stamtąd wielki czołg, płaski, olbrzymi, głośno skrzypiąc i łomocząc szerokimi gąsienicami, co było o tyle dziwne, że na Księżycu nic nie słychać, bo nie ma powietrza, przewodzącego fale akustyczne.Mimo to słyszałem ów łomot, a nawet to, jak żwir chrupie pod stalą gąsienic [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl