[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.A ponieważ zaczynało się to o czwartej, mój człowiek poszedł już ze mną w mundurze, by zaoszczę­dzić sobie przebierania w domu.Tak więc ów przybysz skonsternował się widząc mun­dur policyjny.Powiedział, że chce odebrać okulary, odda­ne do naprawy.Okazał kwit z numerem.Agent odparł, że właściciel zakładu zaniemógł i dlatego tamten nie będzie mógł niestety otrzymać swych szkieł.W ten sposób zostało powiedziane wszystko, co było do powiedzenia, lecz przy­były nie ruszał się z miejsca.Na koniec zniżając głos, spy­tał, czy Proque zachorował nagle.Agent odparł, że tak.— Poważnie?— Dosyć poważnie.— Ja.bardzo potrzebuję tych okularów — rzekł obcy ni w pięć, ni w dziewięć, mówiąc najwyraźniej tylko dla­tego, bo nie mógł się zdobyć na właściwe pytanie.— Czy on.żyje? — spytał znienacka.To się już całkiem nie spodobało memu człowiekowi.Nie odpowiedział, położył za to rękę na desce zamykającej przejście w kontuarze, bo nabrał chęci wylegitymowania tamtego.Lecz ów obrócił się na pięcie i wyszedł.Nim agent odpiął deskę z haczyka, nim podniósł ją i wybiegł na ulicę, po przybyłym nie zostało śladu.Dochodziła czwar­ta, ludzie wracali z pracy, mżył drobny kapuśniaczek, na chodnikach było aż gęsto.Zgniewało mnie trochę, że tak dał mu odejść, ale od­łożyłem reprymendę na potem.Mieliśmy jednak książkę zleceń.Spytałem agenta, czy zapamiętał numer kwitu, któ­ry pokazał mu ten mężczyzna.Nie zwrócił nań uwagi.W książce było sporo zapisów za ostatnie dni, naznaczo­nych tylko inicjałami klientów.Nie wyglądało to więc ko­rzystnie.To, na czym mogłem się oprzeć, było mgliste jak obłoczek — zachowanie się przybyłego.Musiał dobrze znać Proque'a skoro mówił mu po imieniu.Zacząłem sobie wreszcie wypisywać ostatnie pozycje z książki, choć bez większej nadziei.Czyż kwit na okulary nie mógł stanowić tylko dogodnego pretekstu? Narkotyki mogły tkwić w skryt­ce, której nie odszuka się w ciągu jednego dnia, jeśli ją zakładali fachowcy.Numerek mógł być fikcyjny.Co sobie myślałem wtedy o Proque'u? Właściwie sam nie wiem.Jeśli jednak myliłem się nawet dotąd co do osoby optyka i zakład był punktem przerzutu, to już najmniej sensowne zdawało się, żeby Proque, otrzymawszy partię towaru, czę­stował się nim jako pierwszy, i od tego doznał zatrucia.Towar mógł być sfałszowany, to się zdarza, ale nie zda­rza się, żeby handlarze czy pośrednicy sami używali nar­kotyków: zbyt dobrze znają ich skutki, by się skusić.Nie wiedziałem więc, co myśleć, aż agent pomógł mi, bo przy­pomniał sobie, że choć padał deszcz, przybyły nie miał pa­rasola ani kapelusza, a jego płaszcz, włochaty redincoat, był prawie suchy.Autem nie przyjechał, bo ulica była zamknięta w związku z robotami.A zatem ten człowiek najprawdopodobniej mieszkał w pobliżu.Znaleźliśmy go na piąty dzień.Jak? Wcale łatwo.Za wskazaniami aspiranta sporządziło się portret roboczy poszukiwanego, i detektywi obeszli z nim konsjerżki na rue Amelie.Nie był to byle kto, lecz uczony, doktor chemii, nazwiskiem Dunant.Je­rdme Dunant.Przejrzałem wtedy księgę zapisów i spo­strzegłem dziwną rzecz: inicjały J.D.figurowały we wszystkich trzech dniach poprzedzających ataki Proque'a.Dok­tor mieszkał kilka domów wyżej po przeciwnej stronie uli­cy.Poszedłem do niego wczesnym popołudniem.Sam otwo­rzył mi drzwi.Poznałem go natychmiast ze szkicu naszych specjalistów.— Aha — rzekł — proszę wejść.— Pan się spodziewał takiej wizyty? — powiedziałem, idąc za nim.— Tak.Czy Proque żyje?— Wybaczy pan, ale to ja chciałem zadać panu kilka pytań, a nie udzielać odpowiedzi na pańskie.Na jakiej pod­stawie sądzi pan, że Proque może nie żyć?— Teraz ja panu z kolei nie odpowiem.Najważniejsza rzecz, komisarzu, w tym, żeby ta rzecz nie nabrała roz­głosu.Proszę jej strzec przed prasą.Mogłoby to być fatal­ne.— Dla pana?— Nie, dla Francji.Puściłem te słowa mimo uszu.Ale nie wydobyłem z nie­go nic.— Niestety — rzekł — jeśli będę mówił, to jedynie z pana szefem w Surete, a i to dopiero, kiedy uzyskam upoważnienie od moich przełożonych.— Nic już więcej nie powiedział.Bał się, że należę do policjantów zasilających prasę sensacjami.Później się w tym zorientowałem.Mie­liśmy z nim sporo kłopotu.W końcu stało się tak, jak chciał.Mój szef skontaktował się z jego zwierzchnością, a zgody na jego zeznania musiały udzielić dwa minister­stwa.Jak wiadomo, wszystkie państwa miłują pokój i wszy­stkie przygotowują się do wojny.Francja nie może być wyjątkiem.O broniach chemicznych wszyscy mówią z mo­ralnym oburzeniem.Ale i nad nimi wszyscy pracują.On właśnie, doktor Dunant, zajmował się poszukiwaniem pre­paratów, zwanych psychotropowymi depresorami, które w postaci gazów lub pyłów porażają morale i wołę żywej siły nieprzyjaciela.Czegośmy się na koniec dowiedzieli? Pod pieczęcią dochowania tajemnicy dowiedzieliśmy się, że doktor Dunant już od czterech łat z górą pracował nad syntezą takiego depresora.Wyszedłszy z pewnego związku chemicznego, uzyskał sporą ilość pochodnych.Jedna z tych pochodnych wykazywała poszukiwane działanie na mózg.Ale wykazywała je w olbrzymich dopiero dawkach [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl