[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Jack ruszył w kierunku telefonu, ledwiezdając sobie sprawę, \e przebiera nogami.Zanurzał się coraz głębiej w kapsułę zimna,czując przebiegającą po przedramionach gęsią skórkę i zamarzającą zpotrzaskiwaniem w nozdrzach wilgoć.Wyciągnął dłoń i zacisnął ją na słuchawce.Natychmiast zdrętwiała.Przyło\ył słuchawkę do ucha.Ucho te\ mu zdrętwiało.- Oatley Tap - powiedział w tę śmiercionośną czerń i zdrętwiały mu usta.Z automatu wydobyło się chrapliwe, łamiące się skrzeczenie od dawnanie\yjącego stworzenia, jakiego nigdy nie mogły ujrzeć oczy \ywego człowieka, bosam jego widok doprowadziłby go do szaleństwa lub sprawił, \e padłby trupem zkwieciem mrozu na wargach i kataraktami lodu na wytrzeszczonych oczach.- Jack - wyszeptał grzechoczący, obmierzły głos w słuchawce, a chłopcuzdrętwiała twarz tak jak wtedy, gdy czeka cię powa\ny zabieg dentystyczny, a facet wfartuchu przedobrzy trochę z nowokainą.- Zabieraj dupę z powrotem do domu, Jack.- Oatley Tap - usłyszał swój głos z oddali, zdawałoby się z odległości całychlat świetlnych.- Jest tam kto? Halo?.Halo?.Zimno, potwornie zimno.Zdrętwiało mu gardło.Wciągnął powietrze i poczuł, jakby zamarzały mupłuca.Bał się, \e wkrótce komory jego serca wypełnią się lodem i po prostu padnietrupem.- Wędrującym samotnie chłopcom mogą się przytrafić straszne rzeczy, Jack -wyszeptał lodowaty głos.- Spytaj, kogo chcesz.Jack odło\ył słuchawkę niezgrabnym, konwulsyjnym ruchem.Oderwał od niejdłoń i znieruchomiał, wpatrując się w automat.- Ten sam zasraniec, Jack? - zapytała Lori.Głos kelnerki wydawał się dobiegać z bardzo daleka.ale z nieco mniejszejodległości ni\ własne słowa Jacka kilka chwil wcześniej.Zwiat wracał na swojemiejsce.Jack zobaczył na słuchawce odcisk swojej dłoni, obrysowany lśniącą otoczkąszronu.Na jego oczach szron stopniał i ściekł po czarnym plastiku.3Tego właśnie wieczora - w czwartek - Jack po raz pierwszy zobaczyłRandolpha Scotta w wydaniu z okręgu Genny.Tłum był nieco mniejszy ni\ w środę -bądz co bądz był dzień przed wypłatą - ale ludzi mimo wszystko przyszło dość, byobsiąść cały bar, a reszta musiała szukać sobie miejsca przy stolikach.Byli to miastowi mę\czyzni z wiejskiego regionu, w którym pługi zapewnerdzewiały zapomniane w szopach za domami, ludzie, którzy pewnie chcieliby byćfarmerami, ale zapomnieli jak.Jack widział pełno czapek z godłem firmy John Deere,lecz miał wra\enie, \e niewielu z gości czułoby się dobrze na traktorze.Nosili ubraniaz szarego, brązowego lub zielonego diagonalu; na kieszeniach niebieskich koszulmieli wyszyte złotą nicią nazwiska; chodzili w wysokich butach z kwadratowymiczubami lub wielkich, łomoczących survivalach.Nosili kluczyki przy paskach.Twarze przecinały im zmarszczki, ale nie od śmiechu; usta miały posępny wyraz.Nosili kowbojskie kapelusze, a gdy Jack popatrzył z głębi sali w stronę baru, zobaczyłco najmniej ośmiu, którzy wyglądali jak Charlie Daniels w reklamach tytoniu do\ucia.Mę\czyzni ci jednak nie \uli tytoniu, lecz palili papierosy, i to mnóstwo.Kiedy wszedł Grabarz Atwell, Jack czyścił wypukły front szafy grającej.Szafęwyłączono; w kablówce szedł mecz Jankesów, obserwowany ze skupieniem przezludzi przy barze.Poprzedniego wieczora Atwell wystąpił w obowiązującej w Oatleymęskiej wersji sportowego stroju (diagonal, koszula khaki z mnóstwem długopisów wdwóch wielkich kieszeniach i roboczych butach ze stalowymi okuciami).Dzisiaj byłw niebieskim policyjnym mundurze.W kaburze przy skrzypiącym skórzanym pasietkwił wielki rewolwer z drewnianą okładziną kolby.Policjant popatrzył na Jacka, który przypomniał sobie słowa Smokeya: Słyszałem, \e staruszek Grabarz lubuje się w dzieciakach zgarnianych z drogi.Przewa\nie w chłopcach , i skulił się, jakby czemuś zawinił.Grabarz Atwellrozciągnął powoli usta w uśmiechu.- Zdecydowałeś się na razie zostać, co, mały?- Tak, proszę pana - bąknął Jack i prysnął kolejną porcję windeksu na wypukłyfront szafy grającej, chocia\ czystsza ju\ być nie mogła.Czekał, a\ Atwell odejdzie
[ Pobierz całość w formacie PDF ]