[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ciała uleciały z wiatrem na południe, niczym krzaki żarnowca.Późnym rankiem, po obwiązaniu wszystkich ran, ruszył w ślad za nimi.XVIIIWydawało mu się, że Brown zasnął, w palenisku mrugały pojedyncze iskierki.Ptak Zoltan schował głowę Pod skrzydło.- Proszę, proszę - odezwał się Brown, kiedy rewolwerowiec miał już zamiar wstać i rozłożyć sobie siennik w kącie.- Opowiedziałeś o tym.Poczułeś się lepiej? Rewolwerowiec żachnął się.- Dlaczego miałbym czuć się źle?- Powiedziałeś, że jesteś człowiekiem.Nie demonem, a może skłamałeś?- Nie skłamałem.- Rewolwerowiec wyczuł w jego głosie niechętną aprobatę; polubił Browna.Szczerze polubił, i ani razu go nie okłamał.- Kim jesteś, Brown? Tak naprawdę?- Po prostu sobą - odparł wcale niezbity z tropu osadnik.- Dlaczego uważasz, że kryjesz w sobie taką tajemnicę?Rewolwerowiec nie odpowiedział i zapalił skręta.- Moim zdaniem bardzo się zbliżyłeś do twojego człowieka w czerni - stwierdził Brown.- Czy jest zdesperowany?- Nie wiem.- A ty?- Jeszcze nie - odpowiedział rewolwerowiec i zmierzył zadziornym spojrzeniem Browna.- Zrobię to, co muszę zrobić.- No i dobrze - mruknął osadnik, po czym przekręcił się na drugi bok i zasnął.XIXRano Brown nakarmił go i wysłał w drogę, w świetle dnia sprawiał przedziwne wrażenie, z wychudłą spaloną piersią, ołówkowatymi obojczykami i grzywą kręconych rudych włosów.Ptak przycupnął na jego ramieniu.- Co z mułem? - zapytał rewolwerowiec.- Zjem go - odparł Brown.- Dobrze.Brown podał mu rękę i rewolwerowiec uścisnął ją.Osadnik wskazał głową południe.- Niech ci się lekko idzie.- Wiesz, jak będzie.Skinęli sobie głowami na pożegnanie i rewolwerowiec odszedł, objuczony rewolwerami i wodą.Obejrzał się tylko raz.Brown zaciekle pielił swoje małe poletko.Kruk przycupnął niczym gargulec na niskim dachu jego chaty.XXOgnisko zgasło i gwiazdy zaczynały blaknąć.Wiatr nie mógł znaleźć sobie miejsca.Rewolwerowiec wzdrygnął się we śnie i z powrotem zastygł w bezruchu.Śniło mu się, że jest spragniony, w ciemności nie widać było zarysu gór.Poczucie winy słabło.Wypalała je pustynia.Odkrył, że zamiast o Tuli coraz częściej myśli o Córcie, który nauczył go strzelać.Cort wiedział, co jest czarne, a co białe.Ponownie wzdrygnął się i obudził.Mrugając oczyma, spojrzał na własne ognisko, którego kształt nałożył się na inny, bardziej geometryczny.Był romantykiem, wiedział o tym i strzegł zazdrośnie tej tajemnicy.To oczywiście sprawiło, że znów pomyślał o Córcie.Nie miał pojęcia, gdzie jest teraz Cort.Świat poszedł naprzód.Rewolwerowiec zarzucił sakwę na ramię i ruszył dalej przed siebie.PRZYDROŻNY ZAJAZDPrzez cały dzień tłukła mu się po głowie dziecinna rymowanka, jedna z tych doprowadzających do obłędu rzeczy, które nie chcą się od nas odczepić, stając szyderczo poza apsydą świadomego umysłu i strojąc miny do tego, co w nas racjonalne.Wierszyk brzmiał:W Hiszpanii mży, gdy dżdżyste przyjdą dni.Jest radość i jest ból, co stale ćmi,lecz w Hiszpanii mży, gdy dżdżyste przyjdą dni.Proste jak drut, obłędnie zdroweFilary świata wszystkie runą w pyłI wszystkie będą wyglądać jak noweLecz jeśliś szalony lub tylko zdróww Hiszpanii mży, gdy dżdżyste przyjdą dni.Stąpamy z miłością, lecz fruwamy w łańcuchach i dżdżyste przyjdą dni, gdy w Hiszpanii mży.Wiedział, dlaczego cisnęła mu się do głowy ta rymowanka.Co jakiś czas śnił mu się jego pokój w zamku i matka, która nuciła kołysanki, żeby leżał spokojnie w małym łóżeczku przy kolorowym oknie.Nie śpiewała mu przed zaśnięciem, ponieważ wszyscy chłopcy, którzy narodzili się, by poznać Wysoką Mowę, musieli samotnie stawić czoło ciemności, robiła to jednak w porze poobiedniej drzemki i pamiętał szare deszczowe światło, które załamywało się kolorami na szybkach witrażu; pamiętał chłód pokoju, ciężkie ciepło koców, miłość do matki, jej czerwone usta, natrętną melodię niedorzecznej piosenki i jej głos.Teraz ta kołysanka przyprawiała go w piekącym skwarze o szaleństwo, ścigając w jego myślach własny “ogon”, gdy szedł.Wypił już całą wodę i wiedział, że najprawdopodobniej umrze.Nigdy się nie spodziewał, że do tego dojdzie, i było mu przykro.Po południu wpatrywał się częściej we własne stopy aniżeli w drogę przed sobą.Nawet diabelska trawa rosła tutaj żółta i karłowata.Skalny zlepieniec rozsypywał się w rumosz.Góry nie wydawały się ani trochę bliższe, choć minęło już szesnaście dni, odkąd opuścił chatę ostatniego osadnika, obłędnie zdrowego mężczyzny mieszkającego na skraju pustyni.Osadnik miał kruka, pamiętał to, lecz nie mógł sobie przypomnieć jego imienia.Siedząc wzrokiem swoje podnoszące się i opadające stopy, wsłuchiwał się w nonsensowną rymowankę, która zlewała się w żałosny bełkot w jego głowie.Ciekawiło go, kiedy po raz pierwszy upadnie.Nie chciał upaść, mimo że nikt na niego nie patrzył.To była kwestia dumy Rewolwerowiec wiedział dobrze, co to takiego duma - ta niewidzialna kość, która usztywnia kark.Zatrzymał się i podniósł nagle wzrok.Zahuczało mu w głowie i przez chwilę miał wrażenie, że całe jego ciało unosi się nad ziemią.Daleko na horyzoncie stały pogrążone we śnie góry.Ale było coś jeszcze, coś, co znajdowało się o wiele bliżej.Być może zaledwie w odległości pięciu mil.Natężył wzrok, lecz oczy miał na pół ślepe od piasku i słońca.Potrząsnął głową i ruszył dalej, w głowie wciąż brzęczała mu rymowanka.Mniej więcej godzinę później padł na ziemię i otarł sobie ręce, z niedowierzaniem spojrzał na malutkie krople krwi na zdartej skórze.Krew nie wydawała się wcale rzadsza; wydawała się całkiem zdrowa, tak samo zadowolona z siebie jak pustynia.Strącił krople, czując do nich ślepą nienawiść.Zadowolona z siebie? Czemu nie? Krew została obsłużona.Na jej cześć złożono ofiarę.Krwawą ofiarę.Krew musiała tylko krążyć.krążyć.krążyć.Spojrzał na plamy, które pozostały na ziemi, i spostrzegł, że rumosz wsysa je w siebie z niesamowitą szybkością.No i jak ci się to podoba, krwi? Jakie to na tobie wywarło wrażenie?O Jezu, chyba kompletnie ci odbiło.Wstał, przyciskając ręce do piersi.Ta rzecz, którą widział wcześniej, wyrosła nagle tuż przed jego oczyma.Tak blisko, że z jego piersi wydarł się okrzyk: zdławione pyłem krakanie.To był budynek.Nie.dwa budynki otoczone przewróconym ogrodzeniem z siatki, w jednym mieściła się stajnia; można to było niezawodnie poznać po kształcie.Drugi był domem mieszkalnym lub gospodą.Przydrożny zajazd dla dyliżansów.Rozchwierutany piaskowy domek (wiatr zasypał piachem ściany z desek i zajazd wyglądał jak zamek z piasku, wypalony przez słońce podczas odpływu w garncarskim piecu swoich promieni) rzucał wąski cień, w którym ktoś siedział, opierając się o ścianę.Budynek wydawał się chylić pod jego ciężarem.A więc to on.Nareszcie.Człowiek w czerni.Rewolwerowiec stał przez chwilę z rękoma przyciśniętymi do piersi i otwartymi ustami, nieświadom przybranej przez siebie rapsodycznej pozy
[ Pobierz całość w formacie PDF ]