[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Na dole zdecydowaliśmy się rozbić od razu na­miot.Było tam wystarczająco dużo miejsca, robiło się coraz ciemniej, a burza się nie uciszała.Wylo­sowałem pierwszą wartę.Tak naprawdę nie było chyba dużo stworzeń, przed którymi powinniśmy się strzec.Nie mogłem sobie wyobrazić jakiegokol­wiek zwierzęcia buszującego w taką pogodę, a jeśli, to zapewne jakieś wielkie, niebezpieczne i.lodo­wate.Gdy Miko przyszedł mnie zmienić, deszcz przemienił się w deszcz ze śniegiem.Od razu ukry­łem się w śpiworze i przez dziesięć sekund, zanim zasnąłem, wsłuchiwałem się w wyjący na zewnątrz wiatr.B'oosa obudził mnie, wręczając kubek gorącej herbaty.Wicher wył jeszcze głośniej niż wczoraj.Po wczorajszym upadku zostało mi na ciele mnóstwo drobnych skaleczeń i zadrapań i teraz czułem każ­de z nich.Kiedy wyszedłem na zewnątrz, mróz przeniknął mnie do szpiku kości.Wszystko wokół pokrywała cienka warstewka lodu.Pomimo że przebyliśmy niezły kawałek drogi w dół, ciągle jeszcze byliśmy dość wysoko.Wciąż padał deszcz ze śniegiem, wi­dzialność popsuła się i nie można było dostrzec nawet dna doliny.Pancho też wyszedł i stanął obok mnie.- Co o tym sądzisz, amigo?- Spójrz na ten lód - powiedziałem.- Myślę, że teraz zejście w dół zajmie nam cały dzień.Schodzenie zajęło nam dwa całe dni.To były dwa trudne dni.I to nie dlatego, że było stromo.Burza nie uspokoiła się ani na chwilę.Nawet tam gdzie było względnie płasko, posuwaliśmy się z trudno­ścią.Co rusz ktoś upadał na śliskim lodzie i zjeż­dżał kilka metrów.Teraz wiedziałem, dlaczego dali nam pięć dni.Wieczorem drugiego dnia B'oosa poślizgnął się również i mimo że się nie przyznał, sądzę, że skręcił nogę w kostce.Ten facet nie poskarżyłby się, nawet gdyby miał otwarte złamanie.Deszcz ze śniegiem przeszedł w śnieżycę.Nie poprawiło to warunków, ale byliśmy wdzięczni i za to.Rozbiliśmy obóz u podnóża góry, mając przed sobą całą deltę rzeki - płaską, bezdrzewną i zi­mną, wyjątkowo niegościnną.Deltę tworzyła błot­nista sieć tysięcy małych strumyków odgałęziają­cych się od głównej rzeki i dochodzących do Morza Północnego.Mniejsze były z pewnością zamarznię­te, większe mogły przysporzyć nam kłopotów.Był to olbrzymi obszar.Byliśmy zadowoleni, że mamy ze sobą nadajnik.Mieliśmy nadzieję, że tym razem będzie działał.Czy tutaj również nas obserwowali? Ciężko byłoby im ukryć się przed nami.Zwinęliśmy obóz wcześnie.Śnieg przestał padać tuż przed świtem.Niebo pojaśniało i przyjęło rów­nomierny szary kolor, bez śladu błękitu.Wiatr był silny i porywisty, podrywał tumany śniegu i boleś­nie wbijał tysiące igiełek w nasze twarze.Szliśmy z trudem.Dziesięć centymetrów świeżego śniegu przykrywało dwukrotnie głębszą warstwę starego, z topniejącą lodową skorupą na wierzchu.Wszyscy z wyjątkiem Alegrii swoim ciężarem przebijali skorupę : krok, trzask, wyszarpnięcie nogi, krok, trzask, wyszarpnięcie.Ciągle wplątywaliśmy się w jakąś roślinność, która była tak niska, że teraz zupełnie schowana pod śniegiem.Dwa metry poniżej stromego brzegu, na którym staliśmy, rzekę pokrywał lód.Zanim zawierzyłem mu ciężar swojego ciała, ostrożnie sprawdzałem grubość lodu.Szedłem pierwszy.Było jasne, że jeśli utrzyma mnie, utrzyma i pozostałych.Nie było to szerokie odgałęzienie i przebyliśmy je bez trudno­ści.Jeśli pozostałe będą równie łatwe, do bazy dotrzemy w całkiem dobrym stanie.I jeśli pogoda się nie pogorszy.Jednak ani reszta drogi nie była łatwa, ani pogo­da się nie utrzymała.Znowu zaczął padać deszcz ze śniegiem.Dokuczała nam wilgoć i mróz.Nastę­pną odnogę, do której dotarliśmy, pokrywał na wpół roztopiony lód, a gdzieniegdzie widać było duże przeręble.B'oosa potrząsnął głową.- To wygląda źle.- Nie sądzisz chyba, że ten lód wytrzyma? - spytałem.- Nie o to chodzi.- Zeszliśmy w dół, by na chwilę osłonić się od wiatru.- Te dziury to część zimowej ekologii tego obszaru.Zwierzęta przycho­dzą do wody, jedne, by się napić, inne, by pożywić się rybami.- Duże? - zapytała Alegria.- Otóż to.Duże drapieżniki krążą wokół, by zapolować na pozostałe.Niektóre są tak duże, że nie muszą się bać nawet pięciu ludzi.Opisał nam śnieżną bestię, tę najgorszą.Jest wielkości małego floatera, ma sześć potężnych nóg, przy czym przedniej pary, gdy nie biegnie lub nie pływa, może na wzór centaura używać jako rąk.Zakończone są olbrzymimi pazurami, a równie po­tężne zęby tkwią w paszczy zdolnej jednym kłapnieciem pozbawić człowieka głowy.Bestia ma podobno białe oczy wielkości spodków.Ponieważ pokryta jest jedwabistą białą sierścią, może w czasie burzy śnieżnej zbliżyć się na dziesięć metrów i nikt nie jest w stanie jej dostrzec.Można zginąć, nie wiedząc, co spowodowało śmierć [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl