[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Ludzie już dawno przestali się śmiać z Hufca Patriarchy i ta nazwaz obelżywej zmieniła się w zaszczytną.Morfia patrzyła na nadchodzącego dowódcę patrolu.Marszczyłbrwi w zadumie, wyraznie nie zauważając jej obecności, a ona nieprzywykła, by jej nie dostrzegano.Zrobiła krok naprzód, zastępującmu drogę, i spojrzała mu prosto w niebieskie oczy.Rozszerzyły się zezdziwienia, gdy stanął jak wryty.Starzy? - pomyślała.Ten człowiek nie jest stary.To dojrzały męż-czyzna, ale na pewno nie stary.I jak mierzy mnie wzrokiem.Całazakrwawiona, muszę wyglądać okropnie.Przemówiła, zmuszając go do oderwania wzroku od jej brudnychszat i napotkania jej spojrzenia.- Chcę ci podziękować, panie, za uratowanie życia.Jestem ci wiel-ce zobowiązana i obiecuję, że wdzięczność mojego małżonka będzienie mniejsza od mojej.Między jego brwiami pojawiła się lekka zmarszczka i pogłębiła.- Chętnie zrezygnowałbym z twojej i jego wdzięczności, pani, gdy-by zamiast niej twój małżonek już nigdy nie zrobił czegoś tak głupie-go jak wysłanie cię w podróż po tych drogach bez znacznie większejeskorty.Zesztywniała z urazy, chociaż wiedziała, że ma rację.- Jesteś zuchwały, panie.Jeszcze mocniej zmarszczył brwi i nawet nie udawał, że próbuje jąułagodzić.- Naprawdę, pani? Wygląda na to, że na tym świecie niedalekajest droga od wdzięczności do wrogości.Gdybyśmy nie pojawili sięw porę, wpadłabyś w ich ręce, zapewne zostałabyś wzięta żywcemi teraz błagałabyś i modliłabyś się o śmierć.Jeśli uważasz, że mówiącto, jestem zuchwały, to popatrz na swoich zabitych.Jeden z jej rycerzy wysunął się naprzód i machnął ręką, aby gouciszyć.- Dość tego, panie - warknął.- Jak śmiesz tak mówić do twojejkrólowej!Godfryd ledwie raczył spojrzeć na człowieka, który się wtrącił, aleznów szeroko otworzył oczy i powtórzył jej tytuł, pytającym tonem.- Mojej królowej?Ponownie zmierzył ją wzrokiem, zauważając stan odzienia i nie-wątpliwie rozczochrane włosy, a także - teraz, gdy o tym pomyślała,była tego pewna - brudną twarz, z pewnością umazaną krwią pokry-wającą jej lepkie palce.- Tak - warknął rycerz króla - to pani Morfia z Meliteny, żonakróla Baldwina i królowa jerozolimska.Uklęknij i oddaj jej cześć.Godfryd lekko obrócił głowę i obrzucił go pogardliwym spojrze-niem.Odwrócił się z powrotem do królowej, nie zwracając uwagi naczerwonego z gniewu rycerza.- Wybacz mi, pani.Gdybym wiedział, kim jesteś, byłbym mniejswobodny ze słowami krytyki.Niemniej to, co powiedziałem, jestprawdą.Morfia skinęła głową.- Wiem, że tak jest, panie rycerzu.Obraziłam się niepotrzebnie.Mogę spytać o twoje imię?Posłała mu swój najszerszy, najskuteczniejszy uśmiech, a rycerzkiwnął głową.-Tak, pani.Jestem Godfryd Saint-Omer.a raczej byłem Godfry-dem Saint-Omer.Teraz jestem zwyczajnym bratem Godfrydem.Królowa znów się uśmiechnęła.- Rozumiem twój problem.Przez wiele lat byłam hrabiną Edessy,a teraz jestem królową jerozolimską.Te tytuły wymagają.trzeba siędo nich przyzwyczaić.No cóż, bracie Godfrydzie Saint-Omer, jeśliodwiedzisz mnie w pałacu, z przyjemnością okażę moją wdzięczność,a mój małżonek i nasze dzieci zrobią to w bardziej oficjalny i eleganckisposób.Kiedy możemy cię oczekiwać?Rycerz wyprostował się i przycisnął prawą pięść do lewej piersi,skłaniając głowę.-Wybacz mi, pani, lecz obawiam się, że nie mogę tego zrobić.Jestem teraz mnichem i nawet jako nowicjusz jestem związany przy-szłymi ślubami, które zabraniają mi przestawać z kobietami, nawettak uroczymi i wysoko postawionymi.- Zawahał się i dodał z uśmie-chem: - Czy też, powinienem rzec, szczególnie tak uroczymi i wysokopostawionymi.Jednak doceniam propozycję.- Spojrzał wokół, jużbez uśmiechu, po czym znów skinął głową.- A teraz, jeśli pozwolisz,każę sprowadzić tu kilka koni i jakiś wóz, gdyż powóz, którym jecha-łaś, nie nadaje się do użytku.Odeskortujemy cię do miasta.oczywi-ście zakładając, że chcesz tam wrócić, a nie kontynuować podróż.Morfia skinęła głową.- Masz rację, panie.Głupotą byłoby jechać dalej, gdy zabito takwielu ludzi z mojej eskorty.Wrócę do mego męża.Możesz się zająćswoimi przygotowaniami.Morfia, czekając, aż jej wybawcy zorganizują jej bezpieczny trans-port do domu i rodziny, wcale nie była niezadowolona czy zniecierpliwio-na, że zostawiono ją samą, gdyż z mrożącą krew w żyłach jasnością sięprzekonała, jak prawdziwe są słowa duchownych o śmierci nierozerwalniesplecionej z życiem.Jej ocalenie z rzezi, do której dopiero co tu doszło,graniczyło z cudem, który troskliwie, choć jeszcze nie w pełni świadomiepiastowała w swej świadomości, teraz gdy już nic jej nie groziło - do-strzegając wszystkie cuda życia wokół siebie.Odczuwała także potrzebęzrobienia czegoś, aby odwdzięczyć się tym ludziom, którzy tak wielko-dusznie przyszli jej z pomocą, tym mnichom-wojownikom, którzy nieoczekiwali żadnej nagrody.Ona, która bez namysłu podzielała powszechneprzekonanie, że weterani patrolujący drogi są nieskuteczni i nie odgrywajążadnej roli, teraz zawdzięczała im życie i nie zamierzała już nigdy pozwo-lić, by ktokolwiek z jej otoczenia mówił o nich z pogardą lub tak ich trak-tował.Teraz wiedziała z całą pewnością, że tylko głupcy akceptują opinieinnych, nie próbując dociec prawdy, a Morfia z Meliteny nie była głupia.dd2Saint-Omer zbliżał się do blizniaczych bram stajni, które król przy-dzielił na kwaterę nowym oddziałom patriarchy.Stajnie wydawały siędziwnie opuszczone, a jedyną oznaką życia było wolno poruszającesię stado koni w zagrodzie pod starym południowym murem.Kiedyjednak podjechał bliżej i jego wzrok oswoił się z blaskiem odbitymod nagich kamiennych ścian, przy większym z dwóch niemal prosto-kątnych otworów dostrzegł sylwetkę człowieka siedzącego na krześleze skórzanym oparciem.Z głową odchyloną do tyłu i opartą o ścianęwyglądał tak, jakby spał, lecz miał na sobie taki sam nie rzucający sięw oczy brązowy habit, jaki nosili towarzysze Saint-Omera, i wszyscywiedzieli, że to strażnik mający dopilnować, żeby nikt niepowołanynie zbliżył się do stajni.Nawet z bliska wjazdy do stajni wcale nie przypominały bram.Były po prostu dziurami wybitymi w murze wzniesionym przed szero-kim wylotem starej jaskini na południowo-zachodnim stoku WzgórzaZwiątynnego, aby utworzyć zamkniętą przestrzeń.Nie miały regular-nych kształtów i były niepodobne do siebie, tak że postronny obser-wator dostrzegłby jedynie dwa ziejące czernią otwory o poszarpanychbrzegach, niegodne uwagi, ponieważ nad nimi, przytłaczając je swymogromem, wznosił się wielki kopiec zwieńczony dawnym meczetemAl-Aksa, wraz z Mekką i Medyną jedną z trzech największych świą-tyń islamu.Od zdobycia Jerozolimy w 1099 roku wspaniała Al-Aksazostała zbezczeszczona i sprofanowana, zamieniona w królewski pałacchrześcijańskich władców Jerozolimy i obecnie zamieszkiwał w niejkról Baldwin oraz jego żona Morfia.Gdy Saint-Omer i jego oddział podjechali do bram, wartownikotworzył im.Ledwie rozsiodłali swoje wierzchowce, gdy podszedł donich i poinformował, że właśnie trwa zgromadzenie braci, którzy ichoczekują.Jubal wziął wodze z rąk Saint-Omera.- Zajmę się końmi - powiedział.- Lepiej dołączcie do tamtych
[ Pobierz całość w formacie PDF ]