[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Cieñ, który rzuci³, by³ mrocznym, nieopisanie wstrêtnym, otaczaj¹cym go tworem.Oderwa³ siê od swego cienia, przedar³ przez sieæ i skoczy³ na popêkany marmur czuj¹c we w³osach ³adunek energii.Jak¿e ten cz³owiek patrzy! - t³um by wo³a³.­Blask w oku, w³os na wietrze!.Cieñ zawiera³ ca³¹ dyscyplinê Sidhów przekazan¹ mu przez Biriego, ca³¹ jej truciznê, jadowicie nieludzkie nonsensy o samo­tnoœci i samodoskonaleniu siê poprzez izolacjê.By³a to filozofia zniechêconej, umieraj¹cej rasy i temu celowi s³u¿y³a - nape³ni³a Michaela podstawow¹ wol¹ niszczenia.Teraz nie by³a mu ju¿ do niczego potrzebna - najwy¿ej do obrony.Clarkham przeskoczy³ w bardziej stabilne miejsce i poci¹gn¹³ zielon¹ sieæ ku sobie.Cieñ szarpn¹³ siê w niej, wyda³ z siebie dŸwiêk kruszonej ska³y i eksplodowa³.Ciemnoœæ poszarpa³a sieæ i rozproszy³a w p³omiennym blasku wype³niaj¹cym kopu³ê.Clarkham wrzasn¹³ coœ w jêzyku, którego Michael nigdy dot¹d nie s³ysza³, po czym zarzuci³ kolejn¹ sieæ, tym razem intensywnie niebiesk¹.Michael odwróci³ twarz i podniós³ w górê poemat.Atramen­towe linie unios³y siê z kartek z sykiem i skwierczeniem.S³owa strzeli³y lancami ognia nad g³ow¹ Clarkhama podpalaj¹c dom.W przeci¹gu sekund tylna œciana i pokryty dachówkami dach przerodzi³y siê w piec niegaszonego wapna, drewna i gliny.Pêk³y z hukiem szyby w drzwiach balkonowych, a ramy pokurczy³y siê niczym poczernia³e zapa³ki.W rosn¹cym skwarze strzela³y w górê rozjarzone g³ownie, od których zajê³a siê jedwabna pow³oka kopu³y.Moje dzie³o, moje dzie³o!Michael spojrza³ w dó³ i zobaczy³ Clarkhama biegn¹cego w stronê domu.P³omienie nie pozwala³y mu siê zbli¿yæ, ale on rozwin¹³ z nicoœci arkusz lodu i wskoczy³ w ogieñ.Od naro¿ników pawilonu nadbiegali na pomoc swemu panu Harka i Shahpur.Za zwojami szaty Shahpura ci¹gnê³y siê pasma dymu.Wibracje wzgórza i pa³acu przerodzi³y siê w muzyczne akordy.Michael bieg³ uchylaj¹c siê przed spadaj¹cymi strzêpami p³on¹ce­go namiotu.Dopiero za steatytow¹ bram¹ uœwiadomi³ sobie, ¿e to co s³yszy, musi byæ oryginalnym Koncertem Nieskoñczonoœci, takim, jak brzmia³ on przed dziesi¹tkami lat.Mora i Biri czekali na niego na trawniku, obok fundamentów kopu³y.Kilka metrów za nimi usi³owa³ utrzymaæ siê na nogach Niko³aj.Biri ruszy³ przodem skrajem przepaœci, oddalaj¹c siê od wzgórza i od ognia przerzucaj¹cego siê z kopu³y na sady i cedrowe lasy.Po drodze minêli Beka, Tika i Doura, którzy zdawali siê wtapiaæ w dymi¹ce drzewa.Nie zatrzymywali siê, dopóki nie stanêli przy granitowym stra¿niku strzeg¹cym bramy w zewnêtrznym murze.Biri wci¹¿ trzyma³ Morê za rêkê.Jej twarz by³a mask¹ g³êbokiego ¿alu i wyrzutów sumienia.Niko³aj przestêpowa³ z nogi na nogê obserwuj¹c szalej¹c¹ po¿ogê.Jezusie, Jezusie! Spójrz tylko, co narobi³eœ! W ¿yciu nie widzia³em niczego podobnego! Kim ty, u diab³a, jesteœ, Michael?Michael spojrza³ na kartki, które wci¹¿ œciska³ w rêku.Wszyst­kie litery zosta³y dok³adnie, linijka po linijce, wypalone, a w d³o­niach pozosta³y mu br¹zowe po brzegach strzêpy papieru trzy­maj¹ce siê tylko na marginesach.Wzgórze zapada³o siê.Po¿ar by³ teraz kolumn¹ dymu i ognia siêgaj¹c¹ nieba.- Ten sen siê skoñczy³ - powiedzia³ Biri wyjmuj¹c zniszczone stronice z r¹k Michaela i rozrzucaj¹c je po trawie.- Mo¿esz teraz iœæ.- Dok¹d? - Do domu.- A co siê stanie ze wszystkimi innymi? Z ludŸmi?- To ju¿ zmartwienie Adonny.Ty spe³ni³eœ swe zadanie.Jesteœ wolny.- Biri przyjrza³ siê mu z pogard¹.Zrzuci³eœ z siebie dyscyplinê Sidhów.W naszych oczach jesteœ teraz niczym.Nie odkrywaj siê.On jest tylko trybikiem w maszynie.Michael rozpozna³ teraz ten g³os; to by³ Waltiri.Poczu³ moc wci¹¿ obecn¹ w jego umyœle i uœmiechn¹³ siê do Biriego.Nie potrzebowa³ spieraæ siê z Sidhem.Wzgórze znajdowa³o siê teraz na jednym poziomie z równin¹.Stamt¹d, gdzie siê wznosi³o, tryska³a bij¹cymi wysoko fontannami woda rozlewaj¹c siê w jezioro.Po powierzchni ko³ysa³y siê leniwie lodowe kry.Poœrodku jeziora utworzy³ siê wir, a straszliwy odg³os zasysania s³ychaæ by³o nawet spod zewnêtrznego muru.Michael czu³ ucisk w ¿o³¹dku.- Clarkham pope³ni³ jeden b³¹d - powiedzia³ Biri, gdy patrzyli, jak znika jezioro.- Zaufa³ Sidhom.Te s³owa g³êboko dotknê³y Morê.Cofnê³a siê i wyrwa³a mu sw¹ d³oñ.- Niko³aju - odezwa³ siê Michael.- Nic ci nie jest? - Nic - odpar³ Niko³aj.- A co?- Coœ siê dzieje.- To twoja brama spada poprzez Królestwo - powiedzia³ Biri.- Spada w pustkê.Wracaj do domu, cz³owieku-dziecko.- Michael! Poczekaj!Niko³aj rzuci³ siê ku niemu, ale niæ ci¹gnê³a go mocno - d³uga niæ jego istnienia w Królestwie.Trawa, skrawki papieru, mury, Biri i Mora, Niko³aj, wszystko odlecia³o od niego w gwa³townym wirze.Wzniós³ siê ³ukiem wysoko ponad Królestwo i pomkn¹³ ci¹gniêty z niewyobra¿aln¹ szybkoœci¹ nad rzek¹, ' stepami i la­sami.Niczym kometa œmign¹³ przez Irall, Inyas Trai, przez nagi pagórek ¯urawic i poprzez zrównan¹ z ziemi¹, spalon¹ wioskê Euterpe.Poprzez dom Lamii, gdzie w cieniu kry³a siê wielka kobieta zapomniana teraz, kiedy jej rola siê skoñczy³a, przez wszystkich.Przez zapuszczone pole do ³agodnie mrugaj¹cej bramy.Alej¹, obok przygarbionej postaci stra¿niczki siedz¹cej pod drewnian¹ krat¹ altanki.I w ciep³y wiaterek wczesnego wieczora.Wype³nionego szelestem liœci zaœcie³aj¹cych chodnik, zapachem œwie¿o skoszonej trawy i eukaliptusów, uczuciem z³o¿onej i wiecz­nie zmieniaj¹cej siê sta³oœci.Œwierszcze.A w oddali warkot motocykla.Rozdzia³ czterdziesty czwartySta³ pod uliczn¹ latarni¹ œwiec¹c¹ ksiê¿ycowym blaskiem, skryty do po³owy w cieniu wysokiego, br¹zowolistnego klonu.Cztery domy dalej, po przeciwnej stronie ulicy widaæ by³o tynkowany na bia³o dom Davida Clarkhama.Sta³ tak opuszczony od czterdziestu lat, a na zaniedbanych trawnikach ros³a wybuja³a trawa; ¿ywop³oty, nie przycinane przez nikogo, wypuszcza³y we wszystkich kierunkach ga³¹zki; œciany by³y popêkane i poplamione b³otem.W oknach frontowych nie by³o zas³on.Tabliczka „NA SPRZEDA¯" na frontowym trawniku odchyla³a siê od domu udaj¹c, ¿e go nie zna.Dom by³ pusty.Michael odgarn¹³ w³osy z oczu i poczu³ na policzkach meszek jedwabistego zarostu.Spojrza³ w dó³ na sweter, koszulê i spodnie, które da³ mu do noszenia Clarkham.W wy³ogu koszuli tkwi³a szklana ró¿a.Wyj¹³ j¹ i pow¹cha³.Zapach ulotni³ siê.Rozdzia³ czterdziesty pi¹tyMichael siedzia³ w salonie naprzeciw swych rodziców, a jego zak³opotanie ros³o wraz z przed³u¿aj¹cym siê milczeniem.Matka przesta³a na chwilê szlochaæ, a ojciec wpatrywa³ siê w dywan z twarz¹ pe³n¹ bólu i ulgi, zdradzaj¹c¹ koniec udrêki i pocz¹tek bezsilnego gniewu.- Piêæ lat to bardzo d³ugo, synu - odezwa³ siê w koñcu.- Mog³eœ przynajmniej.- Nie by³o sposobu.To by³o niemo¿liwe.Jak móg³ im powiedzieæ, co siê wydarzy³o? Nie przekona ich nawet szklana ró¿a.Ale ¿eby piêæ lat! Mia³ wra¿enie, ¿e nie up³ynê³o nawet piêæ miesiêcy.- Zmieni³eœ siê - powiedzia³ ojciec.- Sporo podros³eœ.Nie mo¿esz od nas wymagaæ, ¿ebyœmy tak po prostu.przeszli nad tym do porz¹dku dziennego.Zamartwialiœmy siê o ciebie, Michae­lu.Byliœmy pewni, ¿e nie ¿yjesz.- Ojcze.Ojciec uniós³ rêkê.- To musi potrwaæ.Gdziekolwiek by³eœ, cokolwiek robi³eœ [ Pobierz całość w formacie PDF ]

  • zanotowane.pl
  • doc.pisz.pl
  • pdf.pisz.pl
  • personata.xlx.pl