[ Pobierz całość w formacie PDF ]
.Trzydziestka ósemka w elastycznej kaburze przestała mu ciążyć pod ramieniem.- Jednego gnata znalazłem, Chuck.A ty?- Na biodrach czysty.Ten z przodu cofnął się i podniósł walizkę.- Ruszaj, słoneczko.Pojedziesz naszą gablotą.Przeszli do stojącego nieco dalej Lincolna - granatowej limuzyny w jaśniejsze pasy.Mężczyzna o ptasiej twarzy otworzył tylne drzwiczki.- Wskakuj.De Ruse obojętnie wykonał polecenie.Schylając się do samochodu, wypluł niedopałek papierosa w mokrą ciemność.Uderzył go lekki zapach.przejrzałych brzoskwiń, a może migdałów.Wsiadł do limuzyny.- Wskakuj do tyłu, Chuck.- Słuchaj, jedźmy obaj z przodu.Dam sobie radę z.- Nic z tego.Wskakuj do tyłu! - warknął ten o ptasiej twarzy.Chuck sarkając usiadł obok De Ruse'a.Jego kompan mocno zatrzasnął drzwi wozu.Przez zamknięte okno widzieli, jak ptasią twarz wykrzywia sardoniczny uśmiech.Mężczyzna usiadł za kierownicą, zapuścił silnik i oderwał samochód od krawężnika.De Ruse pociągnął nosem, wdychając dziwny zapach.Na skrzyżowaniu skręcili na wschód w Ósmą, potem na północ, w Normandie, przecięli Wilshire i kilka innych przecznic i pokonawszy strome wzgórze, dotarli do Melrose.Siąpiło.Olbrzymi Lincoln sunął bezszelestnie.Chuck siedział w samym rogu, trzymając broń na kolanach i łypiąc spode łba.Uliczne latarnie wydobywały z mroku jego twarz - kwadratową, czerwoną, arogancką.A przede wszystkim zdradzającą niepokój.Głowa kierowcy za szklaną przegrodą ani drgnęła.Minęli Bulwar Zachodzącego Słońca i Hollywood, skręcili na wschód w aleję Franklina, a potem na północ do Los Feliz, skąd zjechali ku rzece.Wjeżdżające na wzgórze samochody zalały nagle wnętrze Lincolna jaskrawym światłem.De Ruse zebrał się w sobie i czekał.Kiedy następne reflektory trafiły w limuzynę, schylił się szybko i podciągnął lewą nogawkę.Zanim oślepiające światło przesunęło się dalej, siedział już wygodnie oparty.Chuck nie poruszył się, nic nie zauważył.U stóp wzgórza, na rogu Riverside Drive, spod zmieniających się świateł ruszyła na nich cała falanga samochodów.De Ruse wyczekał na odpowiedni moment, wyliczył, kiedy zostaną oślepieni.Schylił się w mgnieniu oka, opuścił rękę i wyrwał mały pistolet z kabury na nodze.Znów oparł się wygodnie.Przy lewym udzie trzymał broń, ukrytą przed wzrokiem Chucka.Lincoln wpadł w Riverside i minął bramę parku Griffitha.- Dokąd jedziemy, palancie? - zapytał De Ruse obojętnie.- Stul pysk! - warknął Chuck.- Zobaczysz.- To chyba nie napad, co?- Stul pysk! - powtórzył Chuck.- Robicie to dla Mopsa Parisi? - spytał Johnny powoli, cienkim głosem.Rewolwerowiec o nabiegłej krwią twarzy poderwał się, unosząc broń z kolan.- Stul pysk, powiedziałem! - ryknął.- Przykro mi, palancie - rzekł De Ruse.Wysunął pistolet ponad udo, wycelował szybko i lewą ręką nacisnął spust.Rozległ się cichy, głuchy wystrzał - dźwięk niemal bez znaczenia.Chuck zawył, a jego ręka podskoczyła gwałtownie.Wypuścił broń, która potoczyła się na podłogę wozu, i lewą dłonią zacisnął prawe ramię.De Ruse przełożył mausera do prawej ręki i wbił lufę głęboko w bok gangstera.- Spokojnie, chłoptasiu, tylko spokojnie.Niech cię aby ręce nie świerzbią.A teraz kopnij no tu tę armatę.raz-dwa!Rewolwerowiec pchnął nogą wielki pistolet samopowtarzalny.De Ruse schylił się i podniósł go zwinnie.Kierowca o ptasiej twarzy szarpnął głową, oglądając się za siebie.Samochód lekko zarzucił, po czym znów jechał prosto.Johnny zważył w dłoni wielki pistolet.Jego mauser nie nadawał się na pałkę, był za lekki.Mocno uderzył Chucka w skroń.Ten jęknął i osunął się do przodu, zginając wyciągnięte niczym szpony palce.- Gaz! - wybełkotał.- Gaz! On tu wpuści gaz!De Ruse przyłożył mu jeszcze raz, mocniej.Chuck zwalił się bezwładnie na podłogę.Lincoln skręcił w Riverside i minąwszy krótki mostek i alejkę do jazdy konnej, wjechał na wąską piaszczystą drogę, która przecinała pole golfowe i ginęła w ciemnościach między drzewami.Pędzący samochód kołysał się z boku na bok, jak gdyby o to właśnie kierowcy chodziło.Johnny zbierał się w sobie, macając drzwi w poszukiwaniu klamki.Ale klamki nie było.Bezgłośnie poruszył ustami, z całej siły waląc pistoletem w szybę.Grube szkło przypominało kamienny mur.Kierowca pochylił się i rozległ się syk.Zapach migdałów nagle przybrał na sile.De Ruse wyrwał z kieszeni chusteczkę i przycisnął ją do nosa.Mężczyzna o ptasiej twarzy wyprostował się i zaraz zgarbił, prowadząc z nisko pochyloną głową.Johnny przytknął lufę wielkiego pistoletu do szklanej przegrodyza głową kierowcy, który rzucił się w bok.Wystrzelił szybko cztery razy pod rząd, zamykając oczy i odwracając się niczym znerwicowana panienka.Szkło się nie rozprysło.Gdy otworzył oczy, ujrzał wyszczerbioną, okrągłą dziurę w przegrodzie.Przednia szyba wozu na wprost otworu była popękana, ale nie stłuczona.Zaczął walić pistoletem w otwór w przegrodzie.Udało mu się wybić kawałek szkła.Teraz już wchłaniał gaz poprzez chusteczkę.Czuł, że głowę ma wielką jak balon.Wszystko falowało, rozpływało się przed oczami.Kierowca, nadal skulony, otworzył drzwi po swojej stronie, obrócił kierownicę w przeciwnym kierunku i wyskoczył z wozu.Samochód pokonał niską skarpę, okręcił się i wpadł bokiem na drzewo.Karoseria wygięła się; tylne drzwi po jednej stronie wozu puściły.De Ruse wyskoczył szczupakiem.Upadek na miękką ziemię pozbawił go tchu, lecz wkrótce zaczerpnął świeżego powietrza.Przetoczył się na brzuch, oparł na łokciach i trzymając głowę przy samej ziemi, uniósł broń.Mężczyzna o ptasiej twarzy klęczał jakieś dziesięć metrów dalej.Johnny widział, jak wyciąga pistolet z kieszeni i składa się do strzału.Broń Chucka zagrzmiała w dłoni Johnny'ego.Umilkła dopiero, gdy magazynek był pusty.Mężczyzna o ptasiej twarzy powoli zgiął się wpół.Jego sylwetka zlała się z czarnymi cieniami i mokrą ziemią.W oddali, na Riverside Drive, przejeżdżały samochody.Z drzew spadały krople deszczu.Reflektor patrolowy w parku Griffitha omiótł ołowiane niebo.Poza tym była tylko ciemność i cisza.De Ruse odetchnął głęboko.Wstał, wyrzucił pusty pistolet i wyciągnął z kieszeni płaszcza małą latarkę.Zakrył usta i nos klapą płaszcza, mocno przyciskając gruby materiał do twarzy, i podszedł do samochodu.Zgasił światła i skierował promień latarki na schowek.Nachylił się szybko i przekręcił kurek miedzianego, przypominającego gaśnicę pojemnika.Gaz przestał, syczeć.Poszedł sprawdzić, co z kierowcą.Był martwy.W kieszeniach miał nieco drobnych, papierosy i firmowe zapałki klubu "Egipt".Portfela nie było.De Ruse znalazł jeszcze dwa zapasowe magazynki do pistoletu i swoją trzydziestkę ósemkę.Schował ją na miejsce i wstał znad leżących na ziemi zwłok.Spojrzał na światła Glendale po drugiej stronie ciemnego koryta rzeki.Stosunkowo blisko mrugał zielony, oddalony od innych neon z napisem: "Klub Egipt".Johnny uśmiechnął się pod nosem, wrócił do Lincolna i wytaszczył Chucka na mokrą ziemię.W świetle latarki zwykle czerwona twarz gangstera była sina.Otwarte oczy patrzyły pustym wzrokiem.Pierś nie poruszała się.De Ruse odłożył latarkę i znów zaczął przeszukiwać kieszenie.Znalazł to, co zwykle nosi się przy sobie, w tym portfel z prawem jazdy wystawionym na nazwisko Charlesa Le Grand, hotel "Metropol", Los Angeles.Ponadto zapałki z klubu "Egipt" i klucz hotelowy z plakietką, informującą: hotel "Metropol", 809.Schował klucz do kieszeni, przymknął wygięte drzwiczki Lincolna i usiadł za kierownicą.Silnik zapalił od razu.Przy akompaniamencie zgrzytu odrywanego zderzaka odjechał od drzewa, zakręcił powoli na grząskiej ziemi i znalazł się na drodze
[ Pobierz całość w formacie PDF ]